„Jad faryzejski” w mniejszym lub większym nasileniu to trucizna przerażająco przenikliwa. Każdy chrześcijanin, który nie walczy z nim nieustannie, staje się na godziny lub na dni faryzeuszem, aż póki Łaska nie przyjdzie wstrząsnąć nim, „aby nie zasnął w śmierci”.
Święci zdumiewali i gorszyli ludzi, bo w ich otoczeniu powstawały przeciwko nim cale złoża ukrytego faryzeizmu. Niektórzy święci mieli jakby za naczelne zadanie swą „ekscentryczną”, „egzaltowaną” postawą ukazywać, że chrześcijaństwo nie jest rentierskim kawałkiem chleba z masłem. Szli przez świat niezmordowani w nadziei, ufności, drżeniu i miłosierdziu, niepomni siebie, bo oglądali czystymi oczyma serca niepojętego dla faryzeuszów Boga Trzykroć Świętego.
Ale większość ludzi, między którymi szli, przebudziło się tylko na krótko, by zadrzemać na nowo. Faryzeizm jest chorobą zarówno starych chrześcijan, dziedziców wiekowych pewności i zasług (popatrzmy choćby na potworny faryzeizm saski w Polsce), jak i chrześcijan koniunkturalnych, takich jak znaczna część burżuazji francuskiej w XIX wieku, która zdobywszy wszystko czego chciała, nagle porzuciła swój wolterianizm i chwyciła się oburącz „wiekowego ładu”.
Pewne cechy narodowe, klasowe i pseudo–wyznaniowe tej grupy społecznej uczyniły z niej szczególnie zakamieniały i groźny blok faryzeizmu, który zatruł atmosferę religijną! Francji na lat kilkadziesiąt. Stąd ta nieprzejednana walka toczoną z faryzeizmem „dobrze myślących” rodaków przez takich szermierzy jak Leon Bloy, Peguy, Bernanos, Mauriac; walka niezakończona – i jakże miałaby się zakończyć? Walka unosząca czasem w swym wirze namiętnym szermierzy poza granice słuszności – lecz która stała się pokarmem ożywczym dla chrześcijańskiego świata.
W Polsce dzisiejszej faryzeizm nie jest może tak kamienny i zuchwały, jak w środowisku katolickim niektórych powieści Mauriac’a, czy Martin du Gard’a – jest to raczej faryzeizm „poczciwy” – ale niekiedy ta poczciwość ukazuje także wręcz przerażające oblicze. Dia jednostki jak i dla społeczności chrześcijańskiej nie me nic groźniejszego jak bezpieczne, faryzejskie poczucie wyższości moralnej. Napięcie wszystkich sił, jak nad przepaścią, wzlot nadziei, pogłębienie ufności, rozkwit hojnego miłosierdzia –to wszystko, co widzieliśmy w Polsce podczas wojny – to znaki, że w społeczeństwie walczy się z faryzeizmem, z tym wrogiem wiekowym, który nigdy nie ustępuje z placu, ale którego zwycięstwo, choćby chwilowe, bywa dotkliwszą jeszcze klęskę niż ofiary krwi i gruzy. Gruzy i krew są niejednokrotnie zresztą takiego zwycięstwa historycznym następstwem.
Faryzeizm, powtórzyć trzeba, nie ustępuje z placu.
Nie jest wcale rzeczą tak prostą, jak sądzą niektórzy dziennikarze niekatoliccy, wskazać go palcem: często bywa to przysłowiowe wskazanie źdźbła w oku bliźniego. Faryzeizm jest sprawą sumienia pierwej niż sprawą społeczną i naprzód we własnym sumieniu musi być ścigany.
Pewne jednak jego objawy społeczne występują u nas jaskrawo: obojętność masy letnich katolików na nędze i potrzeby – podczas wojny było z tym jednak lepiej, nawrót osobistego względnego dobrobytu zbyt często zaślepia na klęskę życiową innych. Obojętność, powtórzmy, faryzejska, bo połączona ze świętym oburzeniem, że nędzarzami za mało zajmują się „czynniki powołane”.
Dalej skrzywienie sądu w stosunku do niektórych – a właściwie prawie wszystkich przykazań Dekalogu. Przede wszystkim do piątego. Trzeba przejechać się nieco wzdłuż i wszerz po kraju, by zrozumieć naprawdę, jak potwornie tanie jest u nas życie ludzkie. Powiedzieć można, ze nadal – idzie po kursie wojennym. Cóż się słyszy w wagonie w ciągu długich dzisiejszych podróży?
Miłe, kulturalne mamusie – z różnych warstw społecznych – opiekujące się czule swoimi i cudzymi dziećmi, rozmawiające z przygodnymi towarzyszami podróży z wielkim zapałem o ingresie biskupa lubelskiego, o komeżce dla synka na Boże Ciało itp., przychodząc z kolei na inny temat mówią swobodnie: „rozwalili dziesięciu”, „sprzątnęli”, „zlikwidowali”, tak jakby te słowa nie wyrażały rzeczy straszliwej, ostatecznej: śmierci ludzkiej.
W pewnej chwili ogarnia słuchającego poczucie, że piąte przykazanie „nie zabijaj” przestało u nas obowiązywać. „Był tam Żyd, trzasnęli go na miejscu”. „Przy mnie to jednego szofer wyprosił: że to taki naprawdę porządny człowiek”. „Tanim kosztem bohatera z siebie zrobił ten cały szofer. Żyd to zawsze żyd|. I znów o komeżce, o dzwonku, o proboszczu. Śmierć człowieka – nie mówiąc o śmierci niewinnego – ale śmierć nawet bardzo winnego, czy zabójstwo we własnej obronie, to problem straszliwy, przed którym drżeć powinno sumienie ludzkie. W społeczeństwie chrześcijańskim jedna kropla krwi, tak jak ten okrutny ogień chemiczny niemieckich miotaczy min, który pali aż do kości – winna docierać do dna sumień i sondować ich podłoże. Kobiety, matki mówią „wykończyć, rozwalić” tak jakby mówiły „wysłać list” albo „zamknąć na klucz mieszkanie”. Kogóż to „rozwalić”? Może spotkanego po raz pierwszy na tej szosie człowieka obcej krwi lub w obcym mundurze w myśl zasady „o jednego mniej”. Nie można przemilczeć, że wśród „katolików” są skamieniałe faryzejskie sumienia, że oczu nie mrużąc stają oni przed ołtarzem Baranka Bez Zmazy, obciążeni moralną zgodą zabójstwa. Bo zabójstwem, morderstwem jest ślepy akt zemsty czy terroru bez rozeznania indywidualnej winy. A jeśli kto odpowiada: a tamci? a oni? to okłamie sam siebie jeszcze raz, bo zbrodnie całego świata nie są w stanie odciążyć na włos sumienia pojedynczego chrześcijanina – jeśli to sumienie nie sfałszowało się jak waga, którą nieuczciwy kupiec zwykł był przyciskać ręką. Jeśli to sumienie nie jest faryzejskie.
A przykazanie siódme? Nigdy niestety uczciwość nie była u nas cnotą powszechną. Ale dziś faryzejskie sumienia korzystają szczególnie zuchwale z wojennego zatarcia różnicy między tym, co uchodzi, a tym co już jest oczywistym złodziejstwem.
Najzatwardzialsi chyba i najwstrętniejsi faryzeusze rozkwitli i utuczyli się na tzw. „niwie pracy społecznej”’. Po prostu nie ma słów, by skwalifikować ludzi, którzy dosłownie odbierali kawałek chleba od ust i odzienie z grzbietu ostatecznym nędzarzom wojennym. Kradzież?… Skądże znowu… Życzliwość dla znajomych, rozumna dbałość o własną rodzinę. Na dobitkę zbrodnię tę, za którą chyba tylko obóz koncentracyjny w stylu niemieckim byłby odpowiednią odpłatą popełniają ludzie wykształceni, często z tzw. najlepszego towarzystwa, faryzeusze, którzy sądzą, że tylko odszkodowują się za swoje bezinteresowne trudy i byliby śmiertelnie obrażeni gdyby im ktoś zarzucił, że nie oddali 15 zł przegranych w bridża. A petent, który bierze zasiłek nie potrzebując go – jak ocenić takiego, tym wstrętniejszego, że nie ryzykującego nic złodzieja?
Jeśli chodzi o szabrowników, to imię ich jest u nas legion. I oczywiście mają, trzymają w najlepsze to co zaszabrowali. Olbrzymiej większości żaden ślad ludzki i ślad sumienia nie dosięgnie. I to jest fakt, pozytywny, niezaprzeczony fakt gospodarczy, społeczny, moralny. A ponieważ wśród ruiny wielu praw – prawo o życiowej potędze pieniądza pozostaje mocnym aksjomatem, oczywista konkluzja, ze jesteśmy na najlepszej drodze do uformowania się i intronizacji nowej arystokracji w Polsce: arystokracji szabrowniczej.
Niestety, nie zdaje mi się, żeby powyższe było przesadą. Pamiętajmy, ze duży procent tego legionu to najtęższy „aktyw” szumowiny i kanalii. A więc ludzie, którzy nie zasypiają gruszek w popiele. Są to szumowiny cyniczne, szturmowe, „państwotwórcze”. Reszta, „pasyw” owej legii zasłużonych spłaca przysłowiowy haracz występku dla cnoty, to znaczy nie wyrzeka się pozorów, hipokryzji, nawet faryzejskiego „czystego sumienia”. Ci nie mówią, może i nie myślą Z satysfakcją o swoich wyczynach, Ale na pewno czują głęboką pogardę dla niedołęstwa okradzionych, dla inteligenta z dziurawymi łokciami i pioniera, który dotychczas nie zrobił majątku na Zachodzie.
W tej atmosferze wyrasta młodzież, pokolenie szabrownicze. Ci kilkunastoletni dobrze już wiedzą, co się wokół nich działo i dzieje. Jaki będzie ich stosunek do pracy, do nauki, do zasługi? Do dekalogu i kodeksu? Będzie alba cyniczny albo faryzejski.
A jakiż faryzeizm pleni się wokół spraw katolickiego małżeństwa! To zagadnienie wymagałoby osobnej rozprawy.
Ostatecznie – cofnąć chyba przyjdzie zdanie o „poczciwości” naszego faryzeizmu. On bywa sentymentalny, ale nieraz tym obrzydliwszy. On faluje z nastrojami, ale tym bardziej potrafi przeniknąć niemal wszędzie.
Dość. Zatrzymajmy się i sądźmy samych siebie.
Tekst ukazał się w 3. numerze „Znaku” z 1946 r. pod tytułem „Faryzeizm”. Zachęcamy do lektury naszego bogatego archiwum.