„Czarne małpy udające Europejczyków w tramie [tramwaju – przyp. red.] dają mi poczucie wyższości rasy białej” – oto cytat z dzienników jednego z ojców europejskiej antropologii, Bronisława Malinowskiego, zapisującego pierwsze wrażenia z Cejlonu (obecnie Sri Lanka). Jesteśmy przyzwyczajeni do takich stwierdzeń, nawet wśród najlepszych i najwrażliwszych przedstawicieli europejskiej cywilizacji, szczególnie sprzed wojny. Możemy ten powtarzający się motyw nazwać: „Świat innych kultur to taka gorsza Europa.
Drugi motyw powtarzany do znudzenia i opisany całkiem niedawno przez Edwarda Saida to przesadna egzotyzacja – mająca na celu zmysłową przyjemność Europejczyków – wszystkiego, co nieeuropejskie. Między Scyllą a Charybdą rzadko można w literaturze europejskiej znaleźć wyjątki, a zadziwiająca powtarzalność tych dwóch podejść do opisów tropików, Azji czy Afryki, powoduje zażenowanie. Ma się wrażenie, że Europejczyk nie wie za bardzo, co robić ze światem – jak można go opisać bez uprzedzeń, bez brudu kumulowanego przez wieki.
Trzecie rozwiązanie, zupełnie inne, proponuje Eliot Weinberger (ur. 1949), amerykański eseista, który właśnie, w dość sędziwym wieku, zadebiutował w Polsce. Czytelnicy otrzymali bowiem już w tym roku Wodospady (wyd. Austeria) – esej o historii rasizmu, który przełożyłem wraz ze Stefanem Klemczakiem – a teraz zbiór Z rzeczy pierwszych (wyd. Karakter) w przekładzie Mikołaja Denderskiego. Zwłaszcza ta druga pozycja oferuje ujmujący sposób myślenia o obcych nam krajach i społecznościach.
Ponowne odkrywanie świata
Kariera literacka Weinbergera rozpoczęła się od spotkania z przyszłym noblistą Octavio Pazem, który zaangażował młodego literata w tłumaczenie jednej ze swoich książek. Weinberger przetłumaczył z hiszpańskiego wiele dzieł Paza, ale także Borgesa i Aridjisa, a z języka chińskiego poezję Bei Dao. Pracując nad przekładem Wodospadów, nawiązałem kontakt z autorem. W wiadomości do mnie Weinberger pisał: „Nigdy nie byłem prawdziwym tłumaczem w tym sensie, że nigdy nie wykonałem pracy na zlecenie, pracowałem tylko nad własnymi projektami. Zacząłem współpracować z Pazem jako nastolatek i trwało to 30 lat, aż do jego śmierci. Bei Dao przetłumaczyłem dlatego, że jest moim przyjacielem, a nie znalazł się nikt inny, kto chciałby podjąć się tego zadania… Mając dwadzieścia kilka lat, pisałem bardzo kiepską poezję, a później, mając dokładnie lat 30, zdałem sobie sprawę, że mogłem korzystać ze wszystkiego, czego nauczyłem się o poezji przy pisaniu prozy… Można więc powiedzieć, że pisałem od zawsze, ale po przetłumaczeniu Borgesa w 1999 r. poświęciłem się całkowicie swojemu pisarstwu, ponieważ wydawało mi się, że nikogo innego nie mogłem dostatecznie dobrze przetłumaczyć” (w eseju o tłumaczeniu Weinberger pisze, że nikt nie powinien zajmować się tłumaczeniem więcej niż kilku autorów – w innym przypadku tłumacz działa nieuczciwie).
Wróćmy jednak do głównego wątku. Na czym polega wspomniana metoda opisywania obcych krajów autorstwa Weinbergera, która jest szczególnie widoczna w całej, nawiasem mówiąc: doskonałej, książce Z rzeczy pierwszych? Ta trzecia opcja jest kolażem obrazów, wydarzeń i opowieści z odległych krain i czasów, wyliczanych z suchą, kliniczną dokładnością, które zebrane razem – tutaj kumulacyjny efekt jest bardzo ważny – uderzają czytelnika rozmiarem jego ignorancji wobec świata, a niejednokrotnie dają mu nagłe poczucie dziwaczności własnej cywilizacji.
Warto może podać przykład. Jeden z najkrótszych w książce esejów pt. Lakandonowie czyta się jak wyciąg z podręcznika o symbolice snów Lakandonów, grupy Indian mieszkających na pograniczu Meksyku i Gwatemali: „Jeśli przyśnił ci się chleb, natkniesz się na dzika. Jeśli przyśniła ci się miotła, natkniesz się na dzika. Jeśli przyśniło ci się radio, natkniesz się na dzika. (…) Śrutówka to kieł zwierzęcia. Fasola to larwy, a larwy to fasola”. Pierwsze wrażenie to piękno i absurd takich skojarzeń. Budzi zdziwienie, że ta symbolika może mieć dla kogokolwiek aurę „prawdy”. Jednak za chwilę zauważamy, że jest ona mocno uwarunkowana przez swój kontekst, np. wszędobylskość dzików. A po chwili refleksji możemy zdać sobie sprawę, że nasz własny system skojarzeń – jeżeli tylko byłby przedstawiony w owym quasi-naukowym języku – byłby równie piękny i absurdalny (przypominam sobie, jak wiele lat temu, gdy zaczynałem się uczyć polskiego, rozbawiły mnie częste odniesienia w opowieściach i idiomach do jeży i kapusty – dwóch rzeczy, o których Kanadyjczyk myśli bardzo rzadko). I stąd jest tylko jeden mały krok do równoległości czy równoważności kultur bardzo dalekiej od obecnego u Malinowskiego „poczucia wyższości rasy białej”.
W wywiadzie sprzed kilku lat Weinberger sugerował, że jednym z najlepszych sposobów zrozumienia obcej kultury jest badanie snów. Zapytałem, dlaczego tak uważa i czy jego uwaga może dotyczyć nie tylko snów, ale także mitów i fikcji. Odpowiedział: „Oczywiście mogą być także mity i historie. Ale obawiam się, że moja odpowiedź jest banalna: wszyscy jesteśmy ludźmi, wszyscy mamy te same »archetypowe« sny i historie, ale ich specyfika zależy od naszej kultury. Zagłębiam się w odmiennych kulturach właśnie poprzez ich »specyfikę«”. Jest w tym stwierdzeniu coś bardzo niedzisiejszego.
Rzut oka na tytuły w księgarniach udowadnia, że nie żyjemy w złotych czasach dla artystycznie rozumianej fikcji. Może nie przypadkiem to zjawisko idzie w parze z ostrym upolitycznieniem sztuki i kultury, co coraz częściej wyraża się w kwestionowaniu wartości fikcji, która jest „tylko” dziełem wyobraźni autora. Inaczej mówiąc, wyobraźnia musi coraz mocniej uzasadniać swoje wybryki w tzw. rzeczywistości (komunał głosi: „Artysta nie tworzy w próżni”). Na takim tle podejście Weinbergera może wydawać się anachroniczne – bo z jakiej przyczyny mamy zajmować się snami, skoro są przed nami istotne polityczne problemy do rozwiązania?