fbpx
David Foster Wallace w czerwcu 2006 r. fot. Leemage / AFP / East News
David Foster Wallace w czerwcu 2006 r. fot. Leemage / AFP / East News
Michał Tabaczyński październik 2022

Długi mecz Davida Fostera Wallace’a

Był jednym z wielu, jednym z setek, jak nie tysięcy, tych uwiedzionych literaturą biedaków albo tylko: obiboków, którzy każdego semestru mozolnie kształcili się na pisarzy, i chociaż był studentem wyróżniającym się, to wszystko naprawdę nie musiało się skończyć sukcesem.

Artykuł z numeru

Co nam dają algorytmy?

Co nam dają algorytmy?

Czytaj także

Filip Zawada

Tam, gdzie raki chodzą do przodu

„Spośród cielesnych zatrudnień [zwalczających melancholię] Galen zalecał ludum parvae pilae, czyli grę z piłeczką, która uskuteczniana czy to przy pomocy samych dłoni, czy też rakietek, zarówno na tenisowym korcie, jak i gdziekolwiek indziej, potrafi stymulować każdą część ciała, poczyniając wiele dobra bez wywoływania nadmiernej potliwości”.

Robert Burton, Anatomia melancholii

 

„Chwilami owa rewolucyjna dramaturgia zaprogramowana jest niczym mecz tenisowy”.

John Bryant, „Moby Dick” jako rewolucja (przeł. A. Lipszyc)

 

W latach 80. wieku XX, kiedy rozpoczynała się długa i mroczna epoka brawurowego upadku polskiego tenisa ziemnego, należałem – wraz z niewielką grupą podobnych sobie straceńców wykazujących zbyt wybujałe ambicje i stawiających nadmiernie wygórowane oczekiwania ówczesnej siermiężnej rzeczywistości – do klubu tenisowego mieszczącego się w zaniedbanej części mojego prowincjonalnego miasta, tuż obok niemrawo toczącego swoje wody kanału, do którego, zdarzało się, wpadały nam skierowane w niebo (za sprawą rozpierającej nas nadmiernej siły i niewystarczającej precyzji) drogocenne tenisowe piłeczki. Ich wyławianie, które nieuchronnie przemieniało się w skomplikowane i naznaczone śmiertelnym niebezpieczeństwem manewry (któryż rodzic, posyłając dziecko na lekcje tenisa, mógłby obawiać się jego utonięcia? a jednak, takie czyhały tu zagrożenia!), nie było – co może wydawać się dziwne – największą niedogodnością. Ta bowiem przychodziła zimą.

Nasz klub tenisowy, podobnie jak inne prowincjonalne towarzystwa krzewienia kultury fizycznej, nie znał jeszcze wynalazku krytych kortów, które teraz wyrastają przy byle szkole podstawowej, i z tej przyczyny oferował nam salę gimnastyczną w położonym nieopodal technikum mechanicznym. Nas, straceńców, było jednak zbyt wielu jak na możliwości jednej sali, dlatego też część ćwiczyła w niewielkich pomieszczeniach, które przystosowane były do zajęć sekcji zapasów, jaka w tej szkole także się, niestety, mieściła. Ćwiczenie tenisa w niewielkich salkach, których podłogi wyłożono matami do zapasów – miękkimi i obciągniętymi łuszczącym się, spękanym i śmierdzącym potem brązowym skajem – było udręką tak oburzającą i skandalem tak absurdalnym, że wywoływało w nas dwa przeciwstawne, lecz uzupełniające się uczucia: bezsilnej wesołości i gniewnej pogardy (wobec barbarzyństwa zapasów, rzecz jasna).

Byłem dzieciakiem. Jedyną literaturą, jaką się wtedy interesowałem, były książki o tenisie. Nie mogłem wiedzieć (a nawet gdybym wiedział, nic by mnie to nie obchodziło – gardziłbym tym co najmniej tak jak zapasami), że w tym samym czasie zaczyna swój długi i fascynujący literacki mecz były tenisista David Foster Wallace. Nie obchodziłoby mnie i to, że niegdysiejszy zapaśnik John Irving wspina się właśnie wówczas na szczyty pisarskiej kariery (obaj, co ciekawe, ekstensywnie o swoich sportowych doświadczeniach pisali), ale dziś, kiedy, zdarza się, czytam już coś innego jednak niż tenisowe poradniki i wspomnienia mistrzów kortów, to – w imieniu tamtego dziecka – wyrażam zadowolenie, że z Wallace’em, a nie Irvingiem dzielę małoletnie nostalgie. I tenisową dumę. I snobizm na finezyjne zagrania. I predylekcję do ryzykownych popisów pod siatką.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się