fbpx
Sylwia Chutnik lipiec-sierpień 2023

Baby się całują, będzie deszcz

Moja ukochana i ja jest odą do miłości wyśpiewywaną w środku kraju, gdzie homobusy bezkarnie jeżdżą po ulicach, siejąc nienawiść. Gdzie głowa państwa uważa queerowych ludzi za ideologię, a prezes rządzącej partii straszy transpłciowością

Artykuł z numeru

Wyobraź sobie

Wyobraź sobie

Czytaj także

Edwin Bendyk

Pępek świata

Jakub Knera

Jazz na działce

Ola Synowiec

Kino z kajakiem w tle

Dorota Brauntsch

Krajobraz i słowo

Ilona Klimek-Gabryś

Odnaleźć rękę do roślin

Robiąc notatki z Maggie Nelson, Rebekki Solnit, Lidii Yuknavitch czy Roxane Gay, zastanawiałam się kiedy. Kiedy ktoś tak jak one opisze, co się u nas wyprawia i jak smakuje polska homofobia. I dlatego uważam, że ta książka musiała zostać napisana i – jak to dobrze, ufff – że zrobiła to Renata Lis. Podświadomie czekałam na ten tekst, nie wiedząc nawet, że ma być wydany. Czytałam go z ulgą, ze wzruszeniem i napięciem. Tyle już mówiono o autobiograficznych esejach, ale to chyba jedna z nielicznych form, które mogą sprawdzić się w tych czasach. Zwierzenia z przypisami, tyle że w wersji do czytania. Kronika wypadków miłosnych pod tęczową flagą i w gumiakach chroniących przed falami hejtu.

Hélène Cixous wykrzykiwała do kobiet: „Pisz siebie: twoje ciało musi stać się słyszalne”. I dalej przekonywała, że aby kobieta wreszcie siebie napisała, musi „wstąpić w tekst” i przestać hamować wszelkie „wyskoki i wylewy”. Brzmi egzaltowanie, jednak nie znajdziemy tego uniesienia w książce Lis. Słowa są oszczędne, służą temu, na co się w społeczeństwie umówiono: aby komunikować emocje. Robić to klarownie, bez fikołków stylistycznych, aby nie zgubić treści i tego, po co w ogóle opowiada się historię.

A czemu robi to Renata? Odczytuję to w następujący sposób: Moja ukochana i ja jest odą do miłości wyśpiewywaną w środku kraju, gdzie homobusy bezkarnie jeżdżą po ulicach, siejąc nienawiść. Gdzie głowa państwa uważa queerowych ludzi za ideologię, a prezes rządzącej partii straszy transpłciowością. Dzieciaki wpadają w depresję, skaczą z mostów lub się wieszają, a my ciągle stoimy na środku i opowiadamy swoje życie. Trudna to robota, należy wywalać flaki: w komentarzach internetowych, w debacie sejmowej czy szeptach za plecami. Zawsze jest się tą, którą się jest, i po coming oucie nie ma już „decomingowania” się do heteromatrixu, musisz się wozić z kłirem do końca życia. Nieść swój krzyż jak odprysk religijnej zemsty na elgiebecie. Skąd brać siłę? Znowu: z miłości i relacji z tymi, dla których jesteśmy ważne. Z małych rytuałów, wielkich przyjaźni i podróży. Z głaskania kotów lub chichotania po seksie. Z czytania i rozmowy o tym, co się przeczytało. Wreszcie z poczucia, że się i tak zhakowało system, będąc w związku lesbijskim przez tyle lat i nie kapitulując (a przynajmniej starając się zachować równowagę).

Książka Lis jest też o niemocy i zmęczeniu nieustającym zmaganiem się z dyskryminacją, która często czai się w mikrogestach i niedopowiedzeniach. Niemal niezauważalnym spojrzeniu, jakie jest zrozumiałe tylko dla tych, których ono dotyczy. Trudno jest „udowodnić” taką przemoc, nawet opowiadanie o niej nie brzmi dość spektakularnie. A jednak codzienny znój związany z tym, komu powiedzieć, gdzie zawiesić głos i jaką strategię przyjąć, jest wykańczający. Być osobą nieheteronormatywną to być ciągle na cenzurowanym, obcym lądzie, na którym zawsze jest się nielegalnym, ledwie tolerowanym przybyszem.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się