fbpx
Jacek Podsiadło grudzień 2010

Szanujemy piłkę (cz. IV)

Zatem jest ulewne popołudnie trzeciego dnia lipca 1974 roku, jak by powiedział Bogusław Wołoszański. We Frankfurcie nad Menem jedenastu biało-czerwonych herosów, jedenaście pereł rzuconych przez trenera Górskiego przed niemieckie wieprze, wychodzi na boisko z tunelu czasu. Wychodzą, wychodzą i wyjść nie mogą, gdyż boisko nie przypomina boiska.

Artykuł z numeru

Świętowanie. Rytuał czy rutyna?

Jest zalane wodą, bo przed godziną nad Frankfurtem miało miejsce oberwanie chmury. Pamiętam, że z określeniem „oberwanie chmury” spotkałem się wtedy pierwszy raz, za sprawą Ciszewskiego oczywiście, i wyobrażałem sobie, że to cała chmura, taka jak na obrazkach, nie zamieniona w deszcz, spada na miasto. Sędzia Linemayr długo się wahał, czy w ogóle da się kopać piłkę w tych warunkach. Dziś mówi się, że dla nas byłoby lepiej, gdyby wówczas mecz przełożono, argumentując z grubsza, że błoto, iż było niemieckie, bardziej pętało pęciny polskie niźli tubylcze. Ja w Mielcu drżałem, żeby mecz się odbył, ponieważ cierpliwość to nie jest coś, czego dziesięciolatek ma w nadmiarze. Dziś, kiedy jestem już tak stary, że mogę być obiektywny, widzę, że ciężkie niemieckie działa grzęzły we frankfurckim błocie nie gorzej, niż nasza lekka kawaleria.

O tej „bitwie na wodzie” powiedziano i napisano już tyle, że niewiele mogę dodać. Mało też tu było godnych mego sensacyjnego pióra spięć pod bramkami, za to dużo śliskich tematów, babrania się we wspólnej historii i moralnego bagna. Początkowo największym zagrożeniem dla obu bramkarzy były rzuty wolne, zwłaszcza te bite przez Hoenessa i Gadochę. Później Maier pokraczny i zwinny jak szympans cudem wybronił strzał Laty i poprawkę Deyny. W trzydziestej minucie redaktor Budny albo ktoś nacisnął zły guzik i można było usłyszeć nie przeznaczony dla uszu kibica komunikat: „Masz mu natychmiast powiedzieć, jest trzeci telefon w tej sprawie”. Czy chodziło o Ciszewskiego, w jakiej sprawie były to telefony i czy pochodziły od telewidzów, czy „z góry”, tego nam już nawet pani eks-Gadochowa nie wyjaśni.

W drugiej połowie meczu Hölzenbein padł w naszym polu karnym jak długi i sędzia, Austriak, czyli prawie że Niemiec, podyktował przeciwko nam rzut karny. Za wślizg Gorgonia! Jak amerykański Murzyn w obliczu austriackich sędziów, tak Jan Tomaszewski niewzruszenie stanął na linii bramkowej… Bramka miała siedemdziesiąt metrów szerokości i dwadzieścia pięć wysokości. Uli Hoeness strzelił wewnętrznym podbiciem w lewy róg. Tomaszewski rzucił się w prawy. Ponieważ jednak stali naprzeciw siebie, był to ten sam róg i polski bramkarz jak matka wyrzucająca protezy swemu dziecku zdołał wybić lecącą do bramki piłkę.

Kwadrans przed końcem meczu znów zaczęło lać. Ostatnie minuty miały się dokonać w jednolitej ścianie ulewy. Na razie jednak Gerd Müller nagle ma piłkę w polu karnym i tylko Tomaszewskiego przed sobą. Kopie piłkę typowo niemieckim butem i zdobywa gola. „Może jeszcze wyrównamy” – mówi w komiksie Gorgoń do Żmudy. Czyli jeszcze tli się w nim nadzieja. Wszak z niejednej już opresji wychodzili obronną nogą. Ale Żmuda, który na pewno miał co najmniej trójkę z matmy, recytuje, odbierając mu tę nadzieję: „Przeciwnikowi wystarczy niestety remis do zajęcia I miejsca w grupie”. Trener Górski posyła jeszcze w bój Ćmikiewicza i Kmiecika, który trzy minuty później zmarnuje kolejną szansę zapisania się w historii, pudłując główką z trzech metrów. Po raz pierwszy na tych mistrzostwach udaje się pokonać Polskę. I to komu, Niemcom z NRF-u!

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się