fbpx
Jacek Podsiadło październik 2010

Szanujemy piłkę (III)

I tak wygraliśmy z Argentyną 3:2. Włosi zaś przemogli Haitańczyków, strzelając im trzy gole, które Ciszewski (a może „redaktor Budny”, który „składał meldunki” Ciszewskiemu) uznał za niegodne już wzmianki. Ale też te trzy gole razem wzięte nie ważyły tyle, ile tamten jeden.

Artykuł z numeru

Koniec religii czy różne ścieżki wiary? Debata z Charlesem Taylorem

Stało się bowiem, że włoski superbramkarz Dino Zoff przyjechał na mistrzostwa w aureoli niepokonanego: od dwóch lat, czyli kilkunastu już meczów w drużynie narodowej, nie przepuścił gola i rekord ten ciągle poprawiał a śrubował, dziennikarze zaś oddawali się językowemu racjonalizatorstwu, ściągając kolejne uzdy metaforyce, w której wyczyn Zoffa opiewali, liczyli mu minuty wspaniałej passy, których było już ponad tysiąc i typowali, kto też pierwszy podczas tych finałów może dać mu radę. I nikt chyba nie stawiał, iż będzie to Emmanuel Sanon obdarzany przez Haitańczyków przydomkiem „Ti Manno”. Jak to ładnie napisano na stronie rediscoverhaiti.com: „Ti Manno of Haiti was the first soccer player to penetrate the virgin nets of Dino Zoff”. Ja bym napisał, że Ti Manno strącił Zoffowi aureolę. To było od razu na początku drugiej części meczu. Pierwsza, jak łatwo się domyślić, była haitańskim Wembley z bramkarzem Francillonem w głównej roli. Ale w czterdziestej siódmej minucie Sanon dostał od Philippe’a Vorbe’a długie podanie na dobieg i w stylu Laty popędził naprzód, wyprzedził obrońcę Spinosiego, który w stylu McFarlanda szarpał go z tyłu za wierzchnią odzież, jednym zwodem położył Zoffa spać i posłał piłkę do pustej bramki, wskutek czego haitański komentator telewizyjny przez minutę nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku poza powtarzalnym rykiem „Vive l’Haiti!”. I tak oto rekord Zoffa, do dziś, zdaje się, niepobity, ustalony został na poziomie tysiąca stu czterdziestu dwóch minut.

Zanim Polacy stanęli na murawie Stadionu Olimpijskiego w Monachium naprzeciw Haitańczyków, którzy takiego stracha napędzili Włochom, doszło w naszym obozie, a konkretnie w organizmie Antoniego Szymanowskiego, do afery dopingowej. Było to godne Radia Erewań zagadnienie kryminalne, którego wszystkie wątki i niuanse do dziś pozostają niejasne poza tym jednym, że nikt tam żadnego dopingu nie brał. Z komiksu Rosińskiego wynika, że przed meczem z Haiti szef sztabu medycznego polskiej ekipy, słynny doktor Garlicki, odezwał się w szatni znad gazety: „Przypisali nam branie środków dopingowych”, na co trener Górski odparł z prostotą: „Jeszcze jedna prowokacja springerowskiej prasy”. Z zeznań Szymanowskiego złożonych współcześnie przed Markiem Wawrzynowskim na łamach springerowskiego „Przeglądu Sportowego”, wyłania się obraz następujący: „Szymanowski po meczu z Argentyną został wzięty na badania antydopingowe. A po następnym meczu z Haiti niemiecki »Bild« napisał, że »wpadł« jeden z Polaków. Podejrzenie padło na Szymanowskiego.

– Wszyscy zaczęli wypytywać. Jak człowiek jest podejrzewany, to sobie mózg pierze: »A może było tak, że coś mi dosypali? A może jednak coś było w pierogach?«. Wszystko się w głowie pomieszało. Dobrze, że zdrowy chłop był ze mnie i nie brałem żadnych prochów, bo wtedy to by dopiero było… (…)

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się