fbpx
Jacek Podsiadło listopad 2009

Właśnie tutaj, właśnie tutaj

A uczepmy się jeszcze podróżującego „do Polski” Iwaszkiewicza. Zapisał on kiedyś, stojąc u bram Ostrowca: „Dzieje doliny Kamiennej – uwzględniające chyba i przedhistoryczne stanowiska robocze, dymarki i prymitywne fabryki narzędzi krzemiennych – jeszcze nie są napisane.

Artykuł z numeru

Czy chrześcijanie przegrywają walkę z czasem?

A na pewno są godne najwybitniejszych piór”. Minęło trochę czasu i nic, wybitne pióra schną, hutnictwo w dolinie Kamiennej obumiera, jak tak dalej pójdzie, to nie uświadczysz tu nawet złamanego walca, wszystko odejdzie w niepamięć i klops. Niech się więc dzieje wola Iwaszkiewicza, podejmuję wyzwanie przynajmniej w zakresie opisu szeroko rozumianych stanowisk roboczych.

Należałoby zacząć od tego, że gdzieś tak z pięć tysięcy lat temu Hetyci w Anatolii nauczyli się wytapiać żelazo. Wykorzystywali w tym celu zarówno kopalną rudę żelaza, jak i meteoryty, którymi Bóg w swej łaskawości hojnie naszpikował ich ziemię. Było to w tych dawnych, dobrych czasach, kiedy żelazo było pięć razy droższe od złota. Nosił się potem taki hetycki król Anatol czy Karol w koralach koloru żelazistego i pojęcia nie miał, że kiedyś te jego korale fruwały sobie jak gdyby nigdy nic w kosmosie.

Później różne inne narody posiadły tę magiczną umiejętność, a kiedy produkować żelazo nauczyli się Celtowie, to gdzieś tak ze dwa tysiące lat temu weszli z nią w barbarzyński lud na terenie dzisiejszych Gór Świętokrzyskich. Meteorytów było tu tyle, co Bóg napłakał, za to płytko zalegającej rudy – ile tylko dusza zapragnie. Kto by wątpił o prawdziwości moich słów, ten niech mi powie, skąd wokół Ostrowca mnóstwo jest miejscowości o nazwach takich jak Szyby, Boksycka, Ruda, Ruda Kościelna, Rudka, Rudka Bałtowska czy Rudnik. Tubylcy, jak tylko zobaczyli dzięki Celtom, że mają pod nogami niewyczerpalne, bo odnawialne pokłady rudy darniowej, postanowili kuć żelazo póki gorące. Przez dwa stulecia wytopili go ponad dziesięć tysięcy ton! A ile się taki ówczesny rudnik musiał nadymać, żeby z prymitywnej dymarki wykulać choć kilo żelaza, tego oko ludzkie nie wypowie. A przecież działo się to na długo przed wynalezieniem wody po ogórkach. Ale trzeba było dymać, bo akurat było duże zapotrzebowanie na eksport mieczy. Niejedno żelastwo, którym Wandalowie – co ja mówię Wandalowie, zwykli Wandale! – zbezcześcili Rzym, powstało z życiodajnych soków ziemi, z której i ja biorę swe korzenie. Do dziś, ilekroć bawię w Rzymie, bierze mnie ochota, żeby coś tam pogruchotać. Mam to we krwi.

Później miejscowy przemysł trochę podupadł, ale później się odrodził. Przybywało dymarek, piecowisk, kuźnic, miechów, młotów, fryszerek, blachowni, kosarni, szabelni, gwoździarni, wytwórni narogów, pudlingarni i wielkich pieców. Wszystko rosło i potężniało. Chociaż jeśli o wielkie piece chodzi, to przy nich zaczyna się pewna przykra, trącąca dualizmem dychotomia, powodująca, że całe to hutnictwo wydaje mi się czasem mydleniem oczu ogniem, jednym wielkim oksymoronem. Oto w książce „Dzieje Huty im. M. Nowotki 1813-1988”, z której zresztą zaczerpnąłem te wszystkie piękne nazwy przed chwilą, Wiesław Borcych zawarł niepokojące, a nawet deprymujące zdanie: „Wielki piec ze względu na swą kubaturę i wydajność zaliczał się raczej do obiektów niewielkich”. A zdanie to tyczy się już pieca, który Jerzy Dobrzański postawił w 1813 roku nad Kamienną w Kuźni. Kuźnia ta jest dziś dzielniczką Ostrowca i nie mówi się już „w Kuźni”, ale „na Kuźni”. Wkrótce zaczęto w tych okolicach realizować śmiałe przedsięwzięcie Staszica, który umyślił sobie zbudowanie „ciągłego zakładu fabryk żelaznych na rzece Kamiennej”. Najpiękniejszą pozostałością tych planów są dziś ruiny walcowni w Nietulisku, tuż przy szosie, można oglądać z bliska bez wysiadania z autobusu. Iwaszkiewicz też się nimi zachwycał, podobnie jak nazwą „Boksycka”: „Ostatnia stacja kolejowa przed Ostrowcem nazywa się Boksycka, stacja boksytów. Nagle nazwa przemysłowa. Dziwna to mieszanina sielanki i przemysłu”. Ale Kuźnia, że do niej wrócimy, od początku była fabryczką z założenia małą, postawioną w terenie pofałdowanym, uniemożliwiającym rozbudowę, i do planu Staszica się nie załapała, zresztą synowie Dobrzańskiego – trzej, jak w bajce – szybko przepuścili majątek taty i w latach trzydziestych całe jego dobra wystawili na licytację. Nabył je bankier i wierzyciel Dobrzańskich, Abraham Simon Cohen, po czym od razu sprzedał za pięciokrotną cenę hrabiemu Henrykowi Łubieńskiemu. Jeśli więc dzisiejszy turysta spotka nocą na ulicach tego urokliwego miasta trzy plujące sobie w brody widma, to z pewnością będą to trzej bracia Dobrzańscy, plują od lewej: Roch, Roman i Łukasz.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się