Jak Pilch opisałby własny pogrzeb? Bo przecież najlepszy felietonista III Rzeczypospolitej z pewnością doceniłby narracyjny potencjał tej sytuacji, niepewną i nie wolną od potknięć brawurę prowadzącego ceremonię pastora, tych żałobników, którzy z trudem rozpoznawali swoje twarze, ukryte pod antywirusowymi maskami, czy koszulkę Cracovii ułożoną na marmurowej urnie z prochami. A wreszcie i fakt, że gwizdek Najwyższego Sędziego zakończył życiowy mecz nie w Wiśle, Krakowie czy Warszawie, nie w chłodnym rodzinnym domu zaludnionym duchami, nie w redakcji „Tygodnika Powszechnego” i nie w drobnym kwartale stolicy, z antykwariatem przy Hożej oraz kawiarnią podającą poczwórne espresso, ale w tak bardzo niespodziewanych Kielcach, do których autor Miasta utrapienia może ledwo co zdążył się przyzwyczaić.
Czy byłby do bólu sarkastyczny, czy raczej – tak sądzę – najpierw wprawiłby nas w konwulsyjny rechot, by później, zmierzając do ostatniej kropki, wstrząsnąć naszymi sercami?
Oddał wzruszenie, jakie czuliśmy, gdy słowa psalmu mówiące o stopach pobożnego, stopach opartych mocno na ścieżce Pana, splotły się z opowieścią o pisarzu o chorym na parkinsona, który po miesiącach rekonwalescencji mógł w marcu wstać z inwalidzkiego wózka. I przyjąć niespodziewaną, przedwczesną śmierć – na stojąco.
*
Pozwalam sobie na takie pytanie, bo piszę o kimś mi bliskim. Nie miałbym prawa nazwać się jego przyjacielem, przemycić do grona tych, którzy zwracali się doń per „Pilchu”, jak weterani – Marian Stala, Bronisław Maj, Zbigniew Mentzel czy Tomasz Fiałkowski – lub ci z nieco mniejszym stażem – Jerzy Baczyński lub Krzysztof Varga. Był przecież Pilch dla mnie „Jerzym”, z czasem również – „Jurkiem”, najpierw podziwianym w „Tygodniku” przy krakowskiej Wiślnej, gdzie królował, zniewalał inteligencją, dosadnym językiem i poczuciem humoru, trudną do pochwycenia jakością i intensywnością swej osoby. Później, po paru obrotach życiowej sceny, odwiedzanym w Warszawie, w hotelu Polonia, do którego lubił zapraszać – może nie bez satysfakcji z osiągniętego statusu gwiazdy, jak plotkowano: za kolejne książki inkasującej niebotyczne zaliczki. I w dziupli przy Hożej, której ciemna boazeria kojarzyła mi się z plebanią, choć niezliczone ilości piór, długopisów i ołówków, zapasy „kosztownych notesów w linie” jednoznacznie przypominały, że znajdujemy się w gabinecie pisarza.
Pamiętam, jak kiedyś, gdy był już chory, znajoma poprosiła mnie, bym przywiózł od Jerzego dedykację. Wpisywał ją długie minuty, walcząc z coraz większym dygotem dłoni, chciałem mu wyrwać książkę, przeprosić za prośbę. Gdy jednak dobrnął do końca, zebrał się w sobie i całkiem raźno dopisał numer swojej komórki: oczywiście SMS został następnie wysłany… I pamiętam też, jak innym razem zastanawialiśmy się nad kupieniem mu specjalnej komputerowej klawiatury, w której wielkie klawisze mogłyby trafiać jego palce. „Póty życia, póki pisania” – mówił. Pozostawał zresztą jeszcze jeden człon tej maksymy, który Pilch określał nad wyraz bezpretensjonalnie, a który ja nazwę tutaj nigdy niegasnącym miłosnym zachwyceniem.