Tekst ukazał się w wydaniu papierowym pod tytułem Dom powinien jakoś pomóc.
O takich życiorysach jak Lucii Berlin mówi się, że można by obdarzyć nimi parę osób. Sprowadza się je do liczb: trzech mężów, czterech synów, dwa kontynenty, co najmniej 18 domów, 76 wydanych opowiadań na 72 lata życia. Co najmniej parę wykonywanych zawodów – oprócz pisarki krawcowa (a raczej projektantka ubranek dla dzieci), nauczycielka, sprzątaczka, telefonistka i rejestratorka w szpitalu. Nałogi – tylko dwa, ale za to takie, jakie definiują życie: alkohol i poszukiwanie szczęścia. Pisanie, które opiera się na zdolności rejestrowania otoczenia za pomocą wszystkich zmysłów, wynika w tym przypadku z życia rozpisanego na ogromnej przestrzeni. Pod koniec lat 80. Lucia Berlin spisała 18 lokalizacji swoich domów wraz z wykazem występujących w nich problemów. Pierwszy punkt brzmi: „Juneau, Alaska – lawina w dniu, w którym się urodziłam, zmiotła jedną trzecią miasta” – i jest to na liście lokalizacja najdalej wysunięta na północ. Spis od południa zamyka Santiago w Chile („Trzęsienia ziemi. Dwie powodzie”). Lista domów została zawarta we właśnie wydanej w tłumaczeniu Dobromiły Jankowskiej książce Witaj w domu, gdzie umieszczono także autobiograficzne zapiski Berlin i jej korespondencję – od, ale głównie do przyjaciół, a także jeden list od ojca do ośmioletniej wtedy Lucii.
Ted Brown pisze w nim: „(…) choć w jednym roku będziemy mieszkać na górskim szczycie, a w następnym w czarnym kanionie, to piękny dom zbudujemy w naszych sercach”.
Ta obietnica zdaje się popychać Berlin z miejsca na miejsce, z ramion jednego mężczyzny w kolejne, przez całe życie.
Po Alasce przyszedł czas na Idaho, Kentucky i Montanę, gdzie ojciec przyszłej pisarki pracował w przemyśle górniczym. Gdy wyjechał na wojnę w 1941 r., Lucia, jeszcze wtedy Brown, z mamą i siostrą osiadły w El Paso w rodzinnym stronach matki. Po wojnie następuje chilijski rozdział w życiu rodziny – jest to rozdział pełen przepychu i wystawnych przyjęć. Z Montany Lucia zachowała wspomnienie tapetowania ściany gazetami układanymi nie po kolei – należało samodzielnie wymyślać zakończenia pourywanych historii, zanim odnalazło się miejsce na ścianie z ich kontynuacją („To była chyba moja pierwsza (…) lekcja nieskończonych możliwości twórczych”). Z El Paso zapamiętała zapachy, jak chociażby babci otoczonej „wyłącznie duszącymi zapachami” i dziadka pachnącego „camelami, wodą kolońską Bay Rum i jackiem danielsem”. Mama też pachnie papierosami i jackiem danielsem, tylko woń wody kolońskiej u niej zastępują perfumy Tabu. Zapach alkoholu pojawia się tu nieprzypadkowo – unosił się nad całym życiem Lucii, mocno wyczuwalny już w dzieciństwie za sprawą dziadka, a później także matki, która po przeprowadzce do Chile rzadko wychodziła z łóżka. „Na parterze, z tyłu, znajdował się duży pokój otwierający się na brukowany taras. Nazywaliśmy to pomieszczenie rodzinnym, ale tylko ja z niego korzystałam” – to wspomnienie dziecięcej samotności z Chile, z czasów kiedy „życie było proste”.