fbpx
Fot. Borys Niespielak, Wikicommons
Olga Tokarczuk lipiec-sierpień 2017

Ćwiczenia z obcości

Dlaczego ja mogę pojechać do kraju pani Marrousch czy pana Ghaliba i pozostać tam właściwie tak długo, jak tylko chcę? Może nawet mogłabym się tam osiedlić? Ale ani pani Marrousch, ani pan Ghalib nie mogą tego zrobić w moim kraju.

Artykuł z numeru

Kim jestem, kiedy podróżuję?

Kim jestem, kiedy podróżuję?

Wychowałam się na książkach Juliusza Verne’a – to one poka­zywały mi daleki świat i zbudowały w mojej głowie obraz tego, czym jest podróż człowieka Zachodu, a do takiego miana aspirowałam, dorastając w zamkniętej i nudnej przestrzeni peerelowskiej Polski. Taki verne’owski podróżnik był nie lada personą i – chociaż na mapach świata wciąż jeszcze były białe plamy – zdawał się nie przejmować niebezpieczeń­stwami i ruszał w drogę śmiało, z odwagą i poczuciem, że świat jest jego własnością, że mu się należy. W podróży nie zmieniał nawyków żywieniowych i pozostawał w orbicie mody swojego kraju (obowiązkowe tabaczkowe spodnie i czarny surdut). Zwykle też wystarczał mu jego własny język. Zawsze pamiętał, by zabrać ze sobą najnowsze wynalazki techniczne, które w odpowiednim momencie ratowały mu życie i pomagały przetrwać. Nawet jeżeli uważał się za dobrego i otwartego człowieka, to i tak ciągle towarzyszyło mu gdzieś w głębi duszy przekonanie o swojej ewolucyjnej wyższości oraz pewność istnienia niekwe­stionowalnych procesów historycznych, które wcześniej czy później dopro­wadzą każdy zakątek kuli ziemskiej do poziomu cywilizacyjnego Zachodu. Ekscytująca przygoda prowadziła go na najdalsze bezdroża, ale i tam czuł się bezpiecznie, bo nawet w naj­większej głuszy miał szansę spotkać urzędników z własnego kręgu kultu­rowego, którzy w razie czego wydadzą mu duplikat zgubionego paszportu i poplotkują na tubylców.

 

Fascynująca dekoracja

Ten Verne’owski punkt widzenia w jakiejś zniekształconej i pastiszowej formule pojawia się często we współ­czesnej popkulturze, na przykład w fil­mach przygodowych z serii o Indianie Jonesie. Tutaj świat jest tylko egzo­tyczną dekoracją dla przypomina­jących komputerową grę popisów bohatera, który choćby spotkał się z nie wiem jak fascynującą kulturą, to i tak nie może się zmienić – do końca pozostaje takim, jakim przybył. Zamknięty w szczelnej kapsule toż­samości człowieka Zachodu, pozo­staje nieprzemakalny, zaimpregno­wany na to, co inne. Skupiony na osią­gnięciu swojego celu (odnalezienie skarbu, odkrycie tajemnicy), nie wchodzi w głębsze relacje z tubyl­cami czy jakikolwiek kulturowy dialog. Wali do nich po angielsku czy francusku, dogłębnie przekonany, że powinni go zrozumieć. Zachowuje swoje standardy, nie negocjuje, trak­tuje wszystko i wszystkich z góry, pewien swojej cywilizacyjnej (a więc także i ludzkiej) wyższości. Pamię­tamy wszyscy słynną scenę, kiedy Harrison Ford jako Indiana Jones zostaje wyzwany na pojedynek przez zamaskowanego asasyna. Dzieje się to na bazarze, pośród tłumu, który rozstępuje się, by zrobić walczącym miejsce. Gdy tradycyjnie ubrany wojownik wywija mieczem, popisując się swoją zręcznością, Indiana Jones, któremu się spieszy, po prostu strzela do niego z pistoletu. Koniec pojedynku.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się