fbpx
Bruno Schulz, „Zuzanna i starcy” z teki „Xięga Bałwochwalcza” (1920) fot. Muzeum Narodowe w Krakowie
Bruno Schulz, „Zuzanna i starcy” z teki „Xięga Bałwochwalcza” (1920) fot. Muzeum Narodowe w Krakowie
Elżbieta Łapczyńska listopad 2022

Xięga podobieństw

Chociaż wszyscy kochają Brunona, to przecież wiadomo, że ja mam z nim najwięcej wspólnego.

Artykuł z numeru

Odczarowanie Jezusa

Czytaj także

Bruno Schulz, CC BY-SA 4.0 , via Wikimedia Commons

Artur Madaliński

O melancholii Schulza

Kiedy szperam w pamięci, żeby przywołać pierwsze zetknięcie z prozą Schulza, obrazy układają się w nieczytelny palimpsest. Pamiętam jazdę autobusem ze Sklepami cynamonowymi na kolanach. Na to nakłada się wyobrażenie Adeli i mroków strychu. Górną warstwą na pergaminie jest sam tekst, językowa plątanina jak gąszcz gałęzi. Jako młodsza siostra starszych sióstr czytałam to co one, zanim przymusiła mnie do tego szkoła, ale tylko jeśli były to książki z kategorii „tych książek” – noszące piętno niezrozumiałych, dziwnych, mrocznych. Skądś wiedziałam, że Sklepy… są jedną z nich. Albo raczej że ich autor taki jest.

Postać Schulza ma chyba przewagę nad jego literaturą. Mam na myśli to, jak funkcjonuje w zbiorowej świadomości. Trochę jak Kafka – fajny motyw na koszulkę albo nazwa dla rockowego bandu. Z ciekawości szukam, czy istnieje jakiś sklep pod wiadomym szyldem. Albo takież sanatorium. W Krakowie można napić się w knajpach Manekiny czy Ulica Krokodyli. Pracowałam kiedyś w agencji reklamowej z Schulzem w nazwie – nie, nie było to nazwisko założyciela. I chociaż WSZYSCY kochają Brunona, to przecież wiadomo, że JA mam z nim najwięcej wspólnego.

No dobrze, troszkę się naigrawam z naszego połączenia dusz. Niemniej mam powody, by czuć do Brunona afekt, jaki może czuć do siebie dwoje nieszczęśników. Nazwałabym to bliskością. Do tego dochodzi zbieżność artystycznych zajawek. Żeby nie było – nie porównuję się do człowieka uznawanego za „artystę genialnego” (©Witkacy) czy „wielkość literatury polskiej” (©Gombrowicz). Ale co poradzę na to, że wracając po latach do jego prozy, wołam co chwilę: „Ej, Bruno, spadaj, to ja pisałam magisterkę o czasie! To ja rozpisywałam metafizykę wiosny w moim wczesnym opowiadaniu! A człowieka psa, jeśli jeszcze nie wymyśliłam, to dlatego, że dumam nad człowiekiem ptakiem. Cholera, to też już było u ciebie”.

Nie napiszę tu nic mądrzejszego od tego, co schulzologia polska i światowa odkryła na temat pisarza z Drohobycza. Ale napiszę o tym, co autorka i czytelniczka z Nowej Huty może wyczytać z jego migotliwej prozy i co może ją łączyć z osobą, z którą dzieli niedolę chronicznej nieśmiałości.

Stópkarz, trickster, doomer

W pracach schulzologicznych portrety osobowości pisarza stanowią ważne ustępy, trudno oderwać jego postać od twórczości. Podsumuję jego osobę kilkoma wyrywkami. Jerzy Ficowski pisze o nim: „Pełen lęków, kompleksów i urazów”. Według Adama Sulikowskiego: „(…) nie był nawet w stanie rozmawiać normalnie, a bywało, że milkł zupełnie przytłoczony cudzym światem wewnętrznym”. A sam o sobie? „(…) znajomości nie umiałem później wyeksploatować z powodu ogromnych zahamowani wewnętrznych” – pisze w 1935 r. do Ostapa Ortwina. „Mam od dawna fobię przed scenami pożegnania i unikam ich zawsze” – wyznaje trzy lata później w liście do Ludwika Lillego. Rozpoznaję się w tych opisach, choć różnica między nami opiera się pewnie na skali oraz dostępie do dobrodziejstw psychiatrii i psychoterapii.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się