fbpx
Maciej Płaza czerwiec 2024

Asterion

Asterion nie od razu był potworem.

Artykuł z numeru

Jak żyć w ciałopozytywnym świecie

I nie zbudowali przecież labiryntu wokół niego. O świcie zbudzili go i wywlekli z pałacu, ze spętanymi nogami cisnęli na wóz, powieźli z turkotem do kamieniołomu. Na dole wozem szarpnęło, aż spadł i grzmotnął o kamień, przełknął okruch wybitego zęba. Wył głośniej nad ryki osła, krztusił się, spluwał krwią. Nadszedł Rzemieślnik, z łajdackim uśmiechem attyckiego przybłędy. Twój dom, powiedział, na rozkaz, twój dom. Ojciec, gdzie ojciec, wrzasnął chyba, bo Rzemieślnik wskazał na pałac, ślimaczą muszlę z białego kamienia górującą nad zatoką, i ślimaczym ruchem zatoczył ręką. Ojciec, król, pałac, wokół nich, ponad nimi. Zawył raz jeszcze, nim dźwignęli go i wciągnęli do środka. Matka, gdzie matka, wrzasnął chyba, bo Rzemieślnik skinął w górę, z szyderczym uśmiechem nocnego przybłędy. On odchylił głowę, wyślepił się przez krew. Nad portykiem sterczał labrys, dwusieczny topór. Matka wsłuchana w fazy księżyca, od nowiu do nowiu, Kreta na zawsze, Kreta boska, pełna. Matka skryta w mroku swej żałoby. Tyś skazą.

Powlekli go w czerń. Czarne ręce żołnierzy, czarne światło łuczyw, czarny szloch. Ostatnią rzeczą, jaką niósł w oczach, był uśmiech Rzemieślnika, sklęty blask słońca w błękicie. Daidalos, wrzeszczał, Daidalos. Spętane stopy omsknęły się, upadł. Łomotali go po grzbiecie. Tyś skazą, krzyczeli. Dalej nie szedł już, wlekli go. Pięty mazały krwawy szlak po posadzce. Palce mazały krwawy szlak po ścianach. Sklepienie to niknęło w górze, to zniżało się, aż musieli się schylać. Otrzaskańce kamienia, znał, słyszał ten huk, od kiedy się urodził, teraz piętrzyły się nad nim, widział wnętrzności wyspy rozbite w pył. Dla niego. Szli. Huk kamienia niekiedy ścichał, ogarniał ich mlask nagich skał. Utytłani w ziemi, przeciskali go przez szczeliny, pochodnie gasły z sykiem, klęli wściekle. Żebra mazały krwawy szlak po korzeniach drzew. Potem korytarz znów opancerzał się kamiennymi płytami. Tyś skazą. Plamką zbędnego życia w mroku.

Dyszeli tak głośno, że z bród kapała im ślina, charkali. On krztusił się, stracił głos. Środek, środek, gadali. Słowo Rzemieślnika, powtórzył je, nim weszli do środka. Nagle jego płacz i oddechy żołnierzy, ścieśnione dotąd, rozdudniły się w przestrzeni, czerń uciekła w górę. Byli gdzieś. Już nie pomiędzy, ale gdzieś. Środek, burknął któryś. Puścili go, runął na płyty. Łuczywo zatoczyło krąg. Strop giął się w dół, kolumny pękały z wysiłku. Ściany niemal niknęły w mroku. Ziały w nich inne wyjścia, dojścia, bądź wielkie jak jaskinie w zboczach Idy, bądź ciasne jak kanały, ciurkające flegmą ziemi. Błysnął nóż, puściły więzy. Cisnęli mu jedno z łuczyw, rzucili worek, brzęknęło coś, amfora lub misa, strzęp litości. Odeszli. Daidalos, wrzasnął ostatni raz.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się