John D. Caputo: Richard Kearney dokonał jasnego, rzetelnego, pełnego polotu oraz fascynującego opisu życia wiarą w ponowoczesnym świecie, charakteryzującego się różnorodnością kulturową i konfliktami religijnymi, zdumiewającymi przemianami zachodzącymi za sprawą nowych technologii informacyjnych, ale także ostrą materialistyczną krytyką religii. Tytuł Anatheism (Anateizm) eksponuje przedrostek ana-, użyty w znaczeniu „ponownie” lub też „na nowo”, sugerując, że chodzi o teizm, który następuje po teizmie lub który powraca do teizmu, doświadczywszy wpierw pewnego, znakomicie przez Kearneya dostrzeganego w wielu ponowoczesnych nurtach, nonteizmu albo ateizmu.
Richard oręduje za uzdrowieniem, odkrywaniem na nowo czy też za odświeżeniem wiary w świecie naznaczonym przez wojownicze religie i wojowniczą krytykę religii. Wspomnianemu powrotowi do wiary po zwątpieniu dał wyraz w podtytule: Returning to God After God (Powrót do Boga po Bogu). Droga, o której tu mowa, wiedzie od teizmu „poprzez” ateizm albo nonteizm i z powrotem, powtarzając się „w przód”. Koncepcja ta powstała, jak sądzę, z inspiracji myślą Paula Ricoeura (omawianego w 3. rozdziale książki Anatheism), u boku którego studiował w Paryżu, mówiącego o wierze w kategoriach „powtórnej naiwności”, do której powraca się po tym, jak naiwność pierwotna została zmącona przez krytycyzm i podejrzliwość. Ricoeur nazywa to również „hermeneutyką zaufania”, która następuje po „hermeneutyce podejrzeń”. Przechodzi się przez ateizm / podejrzliwość po to, by powrócić do zaufania / wiary już wypróbowanej, bardziej dojrzałej i rozwiniętej, niż miało to miejsce w przypadku jej wyjściowej, naiwnej formy. Zatem w ślad za Ricoeurem Kearney opowiada się za teizmem bardziej krytycznym, pozbawionym dogmatyzmu, za teizmem, który sam wymaga nieustannej odnowy lub powtórzenia. Mówiąc dokładniej podąża on „za Bogiem”, w znaczeniu: „poszukuje Boga”, ale także za Bogiem w rozumieniu: „po doświadczeniu ateizmu” lub „po zwątpieniu” czy też „po śmierci Boga”.
Paradygmat ten zdaniem Kearneya daje się zastosować do szerokiego spektrum zjawisk z dziedziny filozofii, religii, polityki i sztuki. Kearneyowska umiejętność poruszania się pośród tych dziedzin oraz opanowanie ogromnej ilości literatury w celu znalezienia poparcia dla swojej tezy robi duże wrażenie, dając przy okazji wyraz, najskromniej rzecz ujmując, prawdziwemu mistrzostwu. Wspomniany paradygmat stanowi podstawę teologii mistycznej i negatywnej, zgodnie z którą nasze pojmowanie Boga musi być poprzedzone przedarciem się przez mrok czy też otchłań niewiedzy. Odnajdujemy Go także w teologii wcielenia, mówiącej o boskiej transcendencji doświadczającej ludzkiej cielesności, oraz w sposobie organizacji i działania gościnności, gdzie spójność domostwa zostaje naruszona przez przybysza, co wywołuje albo opór, albo przyjęcie obcego. Kearney utrzymuje, że tak rozumiana gościnność stanowi osnowę religii opartych na Biblii, wyrażoną w sposób symboliczny w nawiedzeniu Abrahama i Sary przez trzech aniołów, w słynnej scenie zwiastowania Maryi oraz w nawiedzeniu Mahometa w grocie – w obu przypadkach przez archanioła Gabriela. Wydaje się, że gościnność jest dla Kearneya najważniejszą z cnót, oznaczając zarówno to, co jest istotą religii, jak i odnosząc się do postawy, jaką winno okazywać się w relacjach między religiami. Książka Kearneya mieści w sobie wszystko to, czego można było po nim oczekiwać.
Na przestrzeni lat odbyliśmy z Richardem mnóstwo wyczerpujących i owocnych rozmów, a korzystając z okazji, chciałbym powiedzieć, że jednym z największych dobrodziejstw mojego życia zawodowego był przyjazd tego irlandzkiego przybysza z Dublinu do „Nowego Świata”. Twórcze różnice i podobieństwa służą z korzyścią nam obydwu. Dzielimy ze sobą tę samą przestrzeń pomiędzy filozofią i teologią, filozofią i religią, filozofią i literaturą, przy czym znajomość tej ostatniej jest u Richarda nieporównywalnie większa od mojej. Mimo że pochodzimy z różnych krajów, stawiamy te same pytania, zajmują nas te same sprawy, łączy nas wiele tych samych praktyk i zwyczajów, co rusz znajdujemy punkty styczne.
Różnica tkwi w stojących za nami inspiracjach. Nie będę pewnie zbyt daleki od prawdy – i myślę, że Richard by to potwierdził – jeśli powiem, że najbardziej liczącą się dla niego postacią we współczesnej filozofii jest Paul Ricoeur. Być może będzie jeszcze okazja, by mógł się do tego odnieść. Tymczasem w moich pracach najwyraźniej przebija się postać Jacques’a Derridy. Mamy więc tu mnogość pokrywających się obszarów: obaj jesteśmy za pan brat z tradycją średniowiecznej scholastyki, posiadamy tradycyjne przygotowanie filozoficzne i łączy nas wspólna katolicka spuścizna. Sądzę, że gramy na tę samą hermeneutyczną nutę, tyle że robimy to na różnych instrumentach. Jego hermeneutyka jest bardziej dialektyczna, podczas gdy moja jest raczej dekonstruktywistyczna albo, jak to lubię określać, jest to hermeneutyka radykalna. Łatwo dostrzec tę różnicę w koncentracji Richarda na poetyce możliwego oraz w moim skupieniu się na hermeneutyce czy też poetyce niemożliwego. Mój dialog z Richardem wyobrażam sobie jako budowę transkontynentalnej kolei w Stanach Zjednoczonych – jedna strona zaczyna na Wschodnim Wybrzeżu, druga na Zachodnim, licząc na połączenie torów w pół drogi. Jeśli więc istnieje jakieś nasze „w pół drogi”, to jest nim „możliwość niemożliwego”. W bardziej efektownej wersji można by też sobie wyobrazić Stworzenie Adama ze sklepienia Kaplicy Sykstyńskiej, Boga i Adama usiłujących dotknąć się koniuszkami palców.
Richard Kearney: Który z nas jest Adamem?
JC: Z pewnością ja.
RK: Nie, ja!
JC: Będąc w Bostonie, w otoczeniu tak wielu Irlandczyków, nie marzyłbym o aspirowaniu do bycia kimś więcej niż Adam. Przystrojenie się w szaty Wszechmogącego w tym mieście musi więc przypaść w udziale Tobie! Krótko mówiąc, kluczową kwestią, która nas obydwu tak zajmuje, punktem stycznym naszych prac, rzeczą, o której ciągle w ten czy inny sposób mówimy, jest możliwość nie-możliwego, poetyka możliwego i nie-możliwego. Ten myślnik w „nie-możliwym” odnosi się do niewielkiego pomiędzy nami oddalenia oraz do pewnego oddalenia raczej mimo tej bliskości. Pozwolę sobie teraz zadać trzy pytania w odniesieniu do tej niezwykle ważnej książki Richarda.
Po pierwsze, jedną z rzeczy, które zawsze budziły moją nieufność w hermeneutyce Ricoeura i Gadamera, jest utrzymujący się tam pierwiastek filozofii Hegla. Chodzi mi o to, że zarówno Gadamer, jak i Riceour postrzegają hermeneutykę jako stapianie się różnych horyzontów lub też jako drogę wiodącą przez podejrzliwość do wyższej jedności, do trwalszych podstaw, solidniejszej wiary czy też afirmacji. Richard jest tego świadomy i podejmuje starania wymierzone przeciwko bezrefleksyjnej akceptacji takiego stanu rzeczy. W otwarty sposób przestrzega nas przed traktowaniem anateizmu jako odmiany heglizmu. Oczywiście mowa tu jedynie o pewnym wymiarze tego ostatniego. Nie chodzi mi bowiem o żelazny heglizm z duchem absolutnym, Begriff oraz teleologią, lecz o pewien heglowski „moment”, który w Radical Hermeneutics (Hermeneutyce radykalnej), mówiąc o Gadamerze, nazwałem „ukrytym” heglizmem. Rozumiem przez to moment pojednania, głębsze, pełniejsze ukonkretnienie się dwóch zjawisk, które brane osobno, są powierzchowne i abstrakcyjne. Echa tego dostrzegam w anateistycznym schemacie: teizm-ateizm-anateizm, wiara-zwątpienie-ponowne uwierzenie, pozycja-opozycja-kompozycja. Tak więc mimo że jestem świadomy czynionych przez Richarda wysiłków zmierzających do uniknięcia uczynienia z anateizmu uproszczonego schematu pojednania, to jednak wciąż się boję, że w jego szafie schowany jest Hegel.
Ujmę to inaczej. Kiedy snuję rozważania o teizmie i ateizmie, na myśl nie przychodzi mi ruch obok, ponad czy poza nimi, tylko przemieszczenie. Wydaje mi się, że powodem, dla którego w ogóle są one sobie przeciwstawiane, jest to, że z jednym i drugim jest coś nie tak.
Należy w tym miejscu zachować szczególną ostrożność, gdyż póki co mamy tu po prostu dobre heglowskie zagadnienie. Postmoderniści ciągle nas przestrzegają, że od Hegla właściwie nie da się uciec. Jeśli argumentujesz „przeciwko” niemu, stajesz się jego przeciwieństwem, a potem zostajesz w całości pochłonięty jako negatywny moment dialektyczny w heglowskiej maszynerii! Hegel uznałby oba stanowiska za „abstrakcyjne” – zostaną ze sobą pojednane poprzez ich przezwyciężenie, pozwalając obu tym momentom rozpłynąć się w wyższej jedni. Ja jednak nie chcę ich rozpłynięcia, chcę je zatrzymać oraz podważyć, zanim w ogóle zaczną działać.
Tym, co według mnie jest nie tak w odniesieniu do teizmu i ateizmu, jest to, że od samego początku uważamy je za tzw. pozycje, podczas gdy ja dążę do przemieszczenia samych tych pozycji, zanim powstanie między nimi opozycja. Zamiast zabiegać o wyższy ład, dążę do ich zdekomponowania, dekonstrukcji. Pragnąłbym jednak porzucić już dyskusję o tych zagadnieniach oraz zauważyć, że nęka je bardziej fundamentalna nierozstrzygalność – nie „po” nich, tylko „przed” nimi, nie „ponad”, tylko „pod” nimi – z naciskiem na nierozstrzygalność, która jest nie transcendentalna, lecz quasi-transcendentalna.
RK: Pod teizmem i ateizmem? Przystanę na to.
JC: Owszem, pod nimi, poprzedzająca je nierozstrzygalność. Nie sądzę, by nasze życie dało się sprowadzić do opowiedzenia się za którymś z tych stanowisk. Tym, co je charakteryzuje, co czyni nas tym, kim jesteśmy, jest zmaganie się z ich nierozstrzygalnością, z niemożliwą do uporania się zmiennością, w którą tego rodzaju przeciwstawne „pozycje” są uwikłane. Uważam, że nie mają one szansy zaistnieć w ścisłym tego słowa znaczeniu, nie przyjmują żadnych właściwości ani określoności pozycji. Chcę zrelatywizować te pozycje, zanim w ogóle się pojawią, a nie nadchodzić „po” którejkolwiek z nich. Jak powiada Richard, zamiast o anateizmie moglibyśmy mówić o „anaateizmie”. Czy tak napisałeś?
RK: Tak.
JC: Warto na to zwrócić uwagę, ponieważ ułatwia mi to relatywizację obydwu stanowisk i pomaga stwierdzić, że pod nimi kryje się jakaś głębsza „afirmacja”, coś, czego afirmatywność góruje nad „pozytywnością” pozycji, co przebiega poniżej teizmu i ateizmu i co skłania nas do porzucenia tej dyskusji oraz do przesunięcia granicy pomiędzy teizmem i ateizmem. Nie relatywizuję więc obydwu stanowisk, bo mam taki kaprys, ani nie czynię tego w imię jakiegokolwiek programowego relatywizmu, lecz w imię poprzedzającej je afirmacji albo też głębszego sensu przyznania, szczerego przyznania, że jesteśmy „zagubieni”. Owego bycia „zagubionym” nie daje się usunąć, rozwiązać czy też przeskoczyć dzięki żadnym twierdzeniom ani stanowiskom, nawet jeśli nazwiesz je „anateistycznymi”, albowiem współkonstytuuje ono znacznie głębiej osadzone pragnienie czy afirmację.
Ponadto, obaj krytycznie odnosimy się do klasycznej teorii boskiej wszechmocy, Boga jako suwerena. Interesuje nas pojęcie kenozy[1] oraz kenotyczny wymiar postaci Chrystusa. Histor ia dostarcza nam bardzo wielu przykładów starożytnych bóstw czy herosów, poczętych przez niewiasty za sprawą bogów-ojców. O wyjątkowości Jezusa świadczy jednak to, że nie jest to klasyczny bóg grecki czy też typowy pogański heros, który gromi swoich wrogów, i który swoje boskie pochodzenie ujawnia za sprawą mocy poskramiania przeciwników.
Boskość Chrystusa wyróżnia się tym, że On, Bóg, jest ofiarą – ukrzyżowaną i poniżoną – która nie mówi nam jednak o odpłacaniu za winy, lecz o bezwarunkowym przebaczaniu.
Św. Paweł powiada, że Jezus jest obrazem Boga niewidzialnego. Jeśli wziąć to na poważnie, należałoby przyjąć, że obrazem Boga jest słabość, forma słabej siły, słabej mocy, jak np. słaba siła przebaczenia. Wszyscy pamiętamy historię o Wielkim Inkwizytorze. Po tym jak Chrystus został rozpoznany pośród tłumu przez kardynała, ten nakazał Go aresztować, a następnie zmusił do wysłuchania swojego monologu, w którym to Wielki Inkwizytor mówi Jezusowi o swojej nad nim władzy i o planach zgładzenia Go o świcie, tak jak to uczynił już z wieloma innymi, którzy onegdaj ośmielili się stanąć mu na drodze. Kardynał zapytuje, dlaczego tamten przychodzi przeszkadzać Kościołowi? Jezus wysłuchał przemowy w milczeniu, a po jej zakończeniu podszedł do kardynała i pocałował go w usta. Tak oto ten wszechwładny człowiek, kardynał, Wielki Inkwizytor, zostaje pozbawiony swej mocy za sprawą pocałunku. Pocałunek ten jest ową słabą siłą, taką jak przebaczenie. Jeśli w ogóle byłaby to jakaś siła, to siła słabości.
Kenozę, owo samoogołocenie się Boga, można ująć na dwa sposoby. Pierwszy, klasyczny wykład kenozy, zwraca się ku sławnej myśli św. Pawła z Listu do Filipian, gdzie powiada on, że Jezus, „(…) istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi” (2, 6–7)[2]. Zgodnie z tą tradycyjną wykładnią, Bóg w Chrystusie dobrowolnie porzucił swoją moc i ogołocił się, by przybrać postać kogoś, kto „stawszy się podobnym do ludzi, [a] w zewnętrznym przejawie, uznany za człowieka, uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci – i to śmierci krzyżowej” (Flp 2, 7–8). Jezus Chrystus nie uznaje okazywania swojej boskiej potęgi ani za konieczne, ani nawet za właściwe, za to dobrowolnie przyjmuje ludzką postać. Kenoza, boskie samoogołocenie się, jest w tym ujęciu powzięte z własnej woli. Byłbym jednak skłonny sądzić, że jest to nie tyle wyraz porzucenia nadrzędnej siły, ile wyraz siły jeszcze potężniejszej. Czy może bowiem istnieć władza potężniejsza niż ta, która pozwala sobie na powstrzymanie się od użycia siły, jaką i tak posiada, i która pokazuje, kto naprawdę rządzi? Rzekłbym, że taka niemająca wiele wspólnego z rezygnacją z władzy kenoza stanowi w rzeczywistości pokaz skrajnej siły i skrajnej dominacji.
Tyle klasyczna wykładnia, z którą nie zgadzam się choćby ze względu na powyższe. Inny sposób odczytania kenozy, ten, w którego obronie sam występuję, nie jest ani klasyczny, ani tym bardziej prawowierny. To odczytanie po raz pierwszy pojawiło się u niemieckich idealistów, którzy w bardziej radykalnej formie powtórzyli zawołanie Mistrza Eckharta o tym, że Bóg potrzebuje nas w tym samym stopniu, w jakim my potrzebujemy Boga. Nie jest on nosicielem nadzwyczajnej siły czy też hiperbytem, lecz potencjalnością, która musi przyjść na ten świat, by osiągnąć realność. Bóg jako taki, w swoim czystym an sich sein, jest bytem abstrakcyjnym, pojęciem, które uzyskuje realność w świecie i staje się boskim w ludziach i poprzez nich, tak więc bez nas Bóg tak naprawdę nie może być Bogiem. Boskie życie w nas jest wcielone i to my ponosimy tego konsekwencje, bo Bóg jako Bóg jest formą abstrakcji, ograniczonym pojęciem, które nie ma odpowiednika w rzeczywistości. To właśnie w nas Bóg staje się Bogiem.
Tak naprawdę jest to pierwsza postać śmierci Boga. On faktycznie umiera na krzyżu, a tym, co pozostaje, jest Duch, tzn. ludzka wspólnota w Duchu lub poprzez Niego Nie ma już Boga rozumianego jako siła najwyższa. Oczywiście nawet takie stanowisko jest dla mnie zbyt „mocne”, tzn. zbyt metafizyczne.
Mój pogląd na boską „słabość” jest mniej metafizyczny, ale też bardziej radykalny, przedstawia słabość wydarzenia ukrytego w imieniu Boga.
Wykracza to znacznie poza niemiecki idealizm, który przepisał i przeniósł dużą część klasycznej teologii metafizycznej z transcendencji na immanencję. Rozwinięcie tego wątku zbytnio odwiodłoby nas jednak od tematu. Chodzi mi po prostu o to, że istnieje jeszcze jedna tradycja, zgodnie z którą Bóg oraz boska wszechmoc w jeszcze bardziej radykalny sposób ogołacają się dla świata.
Chciałbym zatem dowiedzieć się, jak daleko sięga krytyka boskiego zwierzchnictwa i wszechmocy u Richarda. Czy jest to kenoza rozumiana w sposób tradycyjny? A może jego stanowisko bliższe jest heglowskiemu lub idealistycznemu odczytaniu odarcia się z boskiego zwierzchnictwa? Sądzę, że przyda nam się więcej jasności w kwestii znaczenia owego odarcia się, a także jego relacji z ujęciem klasycznym.
Wreszcie ostatnie pytanie – jestem niezmiernie ciekawy: jak rozumiesz pojęcie prawdy religijnej? Pytanie to, jak sądzę, rodzi się w odniesieniu do Twojej aktywności na polu dialogu międzyreligijnego i gościnności wobec obcych. Kwestię relacji pomiędzy różnymi wierzeniami i tradycjami „religijnymi” całego świata – czyli tego, co na Zachodzie, w łacinie chrześcijańskiej nazywamy „religiami” – z całą pewnością można by przedstawić jako problem gościnności. Chciałbym jednak wiedzieć, jak gościnność wpływa na „prawdę” i jaki jej obraz otrzymujemy z tych odmiennych i różnorodnych tradycji religijnych?
Dla lepszego zrozumienia tego, o co mi chodzi, pozwolę sobie na pewien przykład. Zaprasza się nas czasem na wykłady do chrześcijańskich uczelni, będących przeważnie placówkami ewangelicko-konserwatywnymi. Studenci oraz kadra naukowa mają tam bardzo jasne pojęcie prawdy religijnej, która mówi mniej więcej coś takiego: „Jezus jest synem Boga. Twierdzenie to jest albo prawdziwe, albo fałszywe. Mamy tu do czynienia z kwestią rozstrzygającą i albo jesteśmy w niej zgodni, albo jesteś przeciwko nam”. Ludzie ci mogą być bardzo uprzejmi wobec innych, mogą nawet uznać, że ktoś w wielu punktach ma rację oraz że jego tradycja jest w ten czy inny sposób wartościowa, jednakże gdy ktoś się z nimi nie zgadza w tego typu kluczowych sprawach, zmuszeni są uznać, że ten ktoś się myli albo jest niedouczony. Jeśliby natomiast wziąć politykę, zgadzają się z ideą tolerancji religijnej, z demokratyczną swobodą wyznania i nie orędują za religią państwową, ograniczając prawo mówienia, że inni są „w błędzie” w odniesieniu do sfery prawdy religijnej. Ludzie są wolni, ale w tym przypadku chodzi o to, że wolno im być w błędzie. Taka jest jedna, wcale nie najmniej rozpowszechniona, wersja prawdy religijnej.
Kolejna wygląda mniej więcej tak: spędziłem niedawno tydzień w Sułtanacie Omanu, który jest bardzo dobrze prosperującym, tolerancyjnym islamskim państwem w zachodnim stylu. Islam jest tam religią państwową, ale prawo zapewnia swobodę wyznania także niemuzułmanom. Istnieją tam kościoły i synagogi. Kobiety są dobrze traktowane, zachęca się je do kształcenia w szkołach i na uniwersytetach oraz do zajmowania wysokich stanowisk w radach sułtańskich.
Rozmawiałem z tamtejszym profesorem filozofii, który powiedział: „Widzisz, jestem muzułmaninem, ponieważ urodziłem się w Omanie, tak samo jak moi rodzice. Praktycznie wszyscy moi znajomi to wyznawcy islamu. Urodziłem się muzułmaninem w islamskim kraju, a ty jesteś chrześcijaninem, bo urodziłeś się w świecie chrześcijańskim”. Nie sądzę, by zaprzeczał potrzebie analizowania czy też uwewnętrzniania spraw przez nas odziedziczonych, ale wszyscy wiemy, co miał na myśli.
Mamy więc następną teorię prawdy religijnej. Istnieje wiele religii, a to, którą wyznajemy, jest w dużym stopniu kwestią urodzenia. Tak jak nie powiedzielibyśmy, że prawdziwy jest jakiś język, tak samo nie możemy orzec, by jakaś religia była bardziej prawdziwa od innych, jak czynią to wspomniani konserwatywni chrześcijanie.
Mamy rozmaite tradycje religijne, z których każda jest na swój sposób prawdziwa, oraz prawdę, która nie polega na odejmowaniu prawdziwości pozostałym.
W pierwszym przypadku mamy do czynienia z prawdą rozumianą na sposób absolutystyczny, w drugim – kontekstowy. Jaki zatem model prawdy religijnej kryje się za Twoimi studiami nad hermeneutyką, gościnnością i pluralizmem religijnym?
RK: Dziękuję ci, Jack, to znakomite pytania. Myślę, że masz słuszność, jeśli chodzi o Twoją pierwszą uwagę dotyczącą Gadamera / Ricoeura w opozycji do Derridy. Dodałbym tylko, że jeśli faktycznie sporo zawdzięczam Riceourowi, to jest tak m.in. dlatego, że – jak ujął to on przy końcu trzeciego tomu Czasu i opowieści – „wyrzekam się Hegla”. Możesz oczywiście powiedzieć: „Cóż, to implikuje istnienie pokusy”, i będziesz miał rację. Jednak wyrzeczenie się Hegla jest absolutnie kluczowe. W kwestii zerwania ze wszelką „całością” równie ważny jak Ricouer okazałby się Lévinas, który pojmuje ją jako totalizującą „toż-samość” bytu, jako system, nieuchronny proces, wchłaniający wszystkie elementy historii i eliminujący jakąkolwiek pojedynczość. Zgadzam się zarówno z etycznie zorientowaną krytyką, jakiej Lévinas poddaje tego rodzaju rozumienie całości, jak i z wielokrotnie akcentowanym przez Riceoura nieredukowalnym „konfliktem interpretacji” – „radykalnym pluralizmem”, który stanowi dokładne przeciwieństwo Heglowskiego Ducha Absolutnego oraz absolutyzmu religii fundamentalistycznych. Nie można oczywiście postawić znaku równości pomiędzy Heglem i fundamentalizmem, jednakże w obu przypadkach przyjmuje się – choć na bardzo różne sposoby – koncepcję prawdy rozumianej jako ostateczna „jedność”. Bliski Heglowi bywa dla odmiany Gadamer. Jego „stapianiu się horyzontów” brakuje radykalnego „konfliktu interpretacji”, odnajdywanego w hermeneutyce Ricoeura i mieszczącego w sobie element krytycznej podejrzliwości i diakrytycznej przenikliwości, które psują założenia idealizmu spekulatywnego. Gadamer jest przeniknięty heglizmem, Ricoeur zaś jest postheglistą, czy – jak sam to określa – „postheglowskim kantystą”.
Przejdźmy do kwestii pojednania. Odwołując się do mojej wiedzy na temat perychorezy[3], wypada mi zgodzić się z większością spraw, o których wspominasz. Mówisz o obszarze, który poprzedza podział na teizm i ateizm. Myślę, że tam też początkowo lokuje się anateizm. Sądzę, że możemy różnić się w kwestii oceny, czy istnieje coś po tym obszarze, a więc co do nierozstrzygalności, jeśli chodzi o wybór pomiędzy teizmem a ateizmem, bo ja opowiadam się za takim wyborem. Uważam, że repozycjonowanie następujące po początkowym depozycjonowaniu anateizmu może być na nowy sposób albo ateistyczne, albo też teistyczne. Z kolei te nowe teistyczne czy ateistyczne „repozycje” muszą być znów zdepozycjonowane, wyparte i zastąpione przez następną fazę anateizmu, i tak bez ustanku. Anateizm nigdy się nie kończy. Poprzedza początek i następuje po końcu, że się tak wyrażę.
To też jest moim zdaniem najbardziej interesujące w perychorezie: ruchowi zmierzającemu do pozornego kontaktu i obecności, gdzie wszystko zostaje zebrane, towarzyszy ruch w przeciwnym kierunku, zmierzający ku radykalnemu oddaleniu i odsunięciu. To dwa różne kroki jednego tańca. Przybliżanie i oddalanie, ustawianie i przemieszczanie, zbieganie i rozbieganie, dokonywanie cesji albo secesji. Circum-in-cessio jako zarazem cedere i sedere[4]. To nie jest tak, że przeszedłszy przez teizm i ateizm, docieramy wreszcie do ostatecznej wiary albo „stanowiska” – jakiegoś absolutnego wyznania, które nazwaliśmy anateizmem. Nie jest to nawet kwestia przechodzenia od wiary pierwszej do drugiej, co jak mówisz, postuluje Ricoeur. Jest jeszcze wiara trzecia, czwarta i piąta. Mamy tu do czynienia z wiarą następującą po wierze, która następuje po wierze, i tak w nieskończoność.
Przywołam teraz znakomitą frazę Fanny Howe: „By gość mógł pozostać gościem, musi opuścić gospodarza”. Jeśli bowiem przyjęty przez gospodarza gość pozostaje w domu nazbyt długo, to w końcu albo go zastąpi, albo staną się jednym i tym samym. Drzwi się zamykają, a gość i gospodarz na dobrą sprawę przestają być innymi, oddzielnymi jednostkami, które obdarowują i są obdarowywane. Nie jest to gościnność, tylko zespolenie lub też, posługując się językiem dialogu międzyreligijnego, fałszywy ekumenizm, you-come-in-ism[5], jak to kiedyś określił były irlandzki kardynał. Jeżeli zatem gość miałby pozostać obcym, to musi być zdolny do opuszczenia gospodarza.
Teraz z kolei przywołałbym, czyniąc tak w odniesieniu do zagadnienia pozycji i dyspozycji, wspaniałe zdanie André Gide’a mówiące o pragnieniu: „(…) Niech wszelkie czekanie będzie w tobie nie prag-nieniem nawet, lecz po prostu gotowością przyjęcia” (Que ton désir soit moins une attente qu’une disposition à l’accueil)[6]. Istotą gościnności jest podtrzymywanie pożądania pomiędzy gospodarzem i gościem, a także, jak pokazuje perychoreza, pomiędzy Bogiem i człowiekiem w ramach teoerotycznego tańca. Gdy z Boga to pożądanie uchodzi, gdy nie ma w nim luki, odstępu ani zmiany – diastemy pomiędzy każdą z postaci oraz chory[7], wokół której się obracają – Bóg zamiera.
Wszystkie wspomniane pojęcia i obrazy są, naturalnie, figurami wyobraźni, znakami i symbolami, które na szczęście podlegają w toku dziejów zmianom, przestawieniom oraz mutacjom. Są to, mówiąc słowami Wallace’a Stevensa, „fikcje najwyższe”, których bynajmniej nie utożsamiam z byciem nieprawdziwym czy złudnym – równie dobrze one mogą najbardziej przybliżyć nas do prawdy. Każda spośród liczących się religii stanowi pole walki pomiędzy różnymi obrazami, figurami retorycznymi, narracjami, metaforami i metonimiami, ale zawsze do czegoś dążą i coś ukazują – jakiś moment „prawdziwości” (powrócę wkrótce do Twojego pytania o to zagadnienie). Rzekłbym więc, że ten wyrażony w przestrzeni obszar Erosa, który w anateistycznym przedstawieniu perychorezy należy zachować, jest dyspozycją rozumianą jako disponibilité, otwartością czy dostępnością dla przybysza, dla ciągle powracającego i przybywającego innego. To Eros pojmowany jako niemożność zamknięcia się.
Perychoreza, najkrócej rzecz ujmując, stanowi dla mnie przeciwieństwo wszechmocnego Boga. Jest ona jak najdalsza od idei Boga w rozumieniu metafizycznej siły, która postanowiła zniżyć się do poziomu nas, śmiertelników, i poprzez Chrystusa ogołocić się dla doczesnego świata. Myślę, że gdy św. Paweł w Liście do Filipian mówi o „słabości” Boga (na czym nikt nie zna się tak dobrze jak Ty, Jack), to nie ma na myśli tego, że On, będąc wszechmogącym, nagle zdecydował, że będzie słaby, lecz że Bóg pod postacią Chrystusa oparł się pokusie wszechwładzy, tak samo jak oparł się szatańskim pokusom na pustyni (pokusie trzech sił, o czym znakomicie przypomina nam Dostojewski w historii o Wielkim Inkwizytorze: tajemnicy, autorytetu i cudu). Tym, co Chrystus odrzucił – choć chrześcijaństwo nadzwyczaj często ubóstwiało – jest eidolon[8] wszechmocy, miraż nadrzędnej władzy, co zasadniczo jest wielką pokusą każdej religii, uzależniający czar Całości, z którym należy nieustannie walczyć. Utożsamienie się Jezusa (narażonego – zgodnie ze słowami Pawła – na każdą pokusę[9]) z przybyszem postrzegam zatem jako stawianie oporu temu pragnieniu. Jezusowi nie jest obcy żaden mrok, a nie ma nic mroczniejszego niż powab władzy całkowitej.
Jak przypomina nam ewangeliczna scena kuszenia na pustyni, Jezus nieustannie musi zmagać się z samym sobą („Idź precz, szatanie!”), podobnie jak Jakub z aniołem, po to, by wrócić do anateistycznego momentu słabości, bezbronności, miłości – do nędznej, nagiej twarzy, wdowy, sieroty, obcego. Tutaj tkwi prawdziwy radykalizm: Chrystus utożsamiający się z przybyszem jako „jednym z tych najmniejszych” (elachistos, Mt 25, 45). Wszystko, co czynicie jednemu z tych najmniejszych – nie największych – mnie czynicie. Chrześcijaństwo oznacza przewagę bezsilności nad siłą. To bardzo rewolucyjne!
Przejdę wreszcie do twojego pytania o „prawdę”. Słowa Chrystusa: „Ja jestem drogą i prawdą, i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze Mnie” (J 14, 6), z pewnością brzmią mocno eksluzywistycznie, chyba że „jak tylko przeze Mnie” odczyta się jako pominięcie pominięcia, jako wykluczenie wykluczenia. Innymi słowy, wszystko zależy od tego, jak rozumie się owo „Mnie”! Kim jest przemawiający w tym miejscu Chrystus? Stąd mój nacisk, by rozdz. 14. ze św. Jana odczytywać na sposób anateistyczny przez pryzmat rozdz, 25. ze św. Mateusza. W rzeczywistości mowa jest o tym, że Mesjasza znajdziesz tylko w jednej z tych najmniejszych istot. Nieskończony Bóg jest nieskończenie mały. Jest on gościem, którego spotykamy na co dzień i którego możemy przyjąć albo nie, nakarmić albo odepchnąć, kochać lub nienawidzić, zatroszczyć się o Niego albo zgładzić. Chrystus jest niczym innym jak hospes[10], którego tak często omijamy albo ignorujemy. Gdy więc w Ewangelii św. Mateusza Jezus czterokrotnie utożsamia się z przybyszem, który pozostał nierozpoznany dla poszukiwaczy wielkiego, wszechmocnego Boga Alfa, znaczy to, że nikt nie jest wyłączony z dostępu do Boga. Jest On w każdym nieznajomym, którego spotykamy, na każdej ulicy, nawet w naszych najbliższych, nawet w nas samych.
Nie chodzi mi tutaj o ideę „anonimowych chrześcijan” Karla Rahnera. Znamy to twierdzenie: wszyscy ludzie stykają się z Chrystusem, tyle że niewielu z nich jest tego świadomych. Każdy jest Jezusem, a chrześcijaństwo rządzi światem. Czy tego chcecie, czy nie chcecie, jesteście anonimowymi Chrystusami. Jest coś quasi-imperialistycznego w takiej formie inkluzywizmu. Ja dla odmiany mówię o „obcym” w każdej religii, nie tylko w chrześcijaństwie, jawnym czy anonimowym. Nie trzeba wcale być ochrzczonym czy obmytym we krwi baranka, by dostrzec obcego. Jak pokazuję w Anatheism, także w islamie i judaizmie istnieją narracje uświęconej gościnności, podobnie, co usiłowałem wykazać w innym miejscu[11], w buddyzmie, hinduizmie i w innych religiach.
Tak więc „prawdę” radykalnej gościnności można odnaleźć, choć na zupełnie różne sposoby, w każdej z tych religii. W każdym przypadku jest ona inna. Myślę też, że bycie wiernym tej etyce w kontekście własnej religii – zakładając, że w ogóle jakąś wyznajemy, tak ja wyznaję chrześcijaństwo – polega na przepływaniu przez pozostałe, na poruszaniu się w poprzek innych wyznań, innych religii, obcych wierzeń i obcych bogów. Tak naprawdę uważam, że jest to kluczowa sprawa dla prawdziwości religii rozumianej jako radykalna otwartość na obcego i jako radykalny pluralizm, a nie totalizujący inkluzywizm. Zatem gdy Rahner (znakomity teolog jezuicki) wybrał się do Kyoto i powitał mnichów buddyjskich jako „anonimowych chrześcijan”, ci słusznie w odpowiedzi powitali go jako „anonimowego buddystę”! I szczerze mówiąc, myślę, że Rahner dobrze to przyjął.
Co zaś do prawdy, to rzekłbym, że jest to kenotyczne ogołocenie się na rzecz innego w nadziei, że ten gest radykalnej gościnności może ostatecznie zawieść nas ku obietnicy pokoju. Widziałbym prawdę jako złożenie obietnicy, przyrzeczenie, zobowiązanie na rzecz większego pokoju, większej miłości, większej sprawiedliwości, tak jak to jest u Szekspira, gdy jeden z jego bohaterów powiada: „daję słowo”[12]. Jest to możliwe w obrębie każdej religii, lecz za każdym razem przemawia zupełnie innym głosem. Opowiadam się więc za wieżą Babel, za pamięcią o tym, że wszyscy żyjemy „po” niej. Podstawę stanowi w tym miejscu translacja. Wspiera ona polisemiczny pluralizm i przeciwstawia się przemożnej pokusie monolingwizmu – marzeniu o jednym, czystym, doskonałym, autentycznym języku. Tryumf jednego Logosu, jednego wszechogarniającego, nieposkromionego, pochłaniającego wszystko Słowa byłby końcem prawdziwej religii. Powiedziałbym zatem, że prawda oznacza zdanie sobie sprawy z tego, iż nigdy w sposób absolutny nie zdobędziemy absolutnej prawdy. Stanowi ona jednak obietnicę, ufność, nadzieję na to, że dzięki radykalnej otwartości oraz otwarciu na gościnność możliwy jest pokój pomiędzy nami, pomiędzy gospodarzami i przybyszami.
_
[1] Kenoza (gr. „odarcie”, „ogołocenie”) – pojęcie w teologii chrześcijańskiej, zgodnie z którym Wcielenie uznaje się za dobrowolne uniżenie się Chrystusa (Flp 2, 5–11); (przyp. tłum.).
[2] Wszystkie cytaty biblijne pochodzą z Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań–Warszawa 1990, wyd. III popr.
[3] Perychoreza trynitarna (grec. perichoresis – „taniec w kole”) – termin odnoszący się do wzajemnego przenikania się trzech osób boskich (przyp. tłum.).
[4] Kearney nawiązuje tu do łacińskiego zwrotu circumincessio, oznaczającego w perychorezie „wzajemne udzielanie się przez przechodzenie”, z kolei łac. cedere oznacza tyle co „iść, ustępować”, a sedere: „siedzieć” (przyp. tłum.).
[5] Od ang. you come in – „wchodzisz”, „przybywasz” (przyp. tłum.).
[6] A. Gide, Pokarmy ziemskie, tłum. M. Leśniewska, Kraków 1981, s. 24.
[7] Diastema i chora – greckie zwroty oznaczające odpowiednio „przerwę” oraz „obszar”, „pole”; terminom tym sporo uwagi poświęcił w swoich pracach m.in. Derrida (przyp. tłum.).
[8] Gr. „idol”, „zjawa” (przyp. tłum.).
[9] Kearney, przywołując św. Pawła, umieszcza tu w cudzysłowie następujące wyrażenie: „Jesus was subject to every temptation”. Niestety, nie udało się ustalić dokładnego miejsca takiego cytatu w tekstach apostoła. Najbliższe intuicji Kearneya wydają się ustępy z Listu do Hebrajczyków: „Nie takiego bowiem mamy arcykapłana, który by nie mógł współczuć naszym słabościom, lecz doświadczonego we wszystkim na nasze podobieństwo, z wyjątkiem grzechu” (Hbr 4, 15), lub z Ewangelii św. Łukasza: „Gdy diabeł dokończył całego kuszenia, odstąpił od Niego aż do czasu” (Łk 4, 13); (przyp. red.).
[10] Łac. „gość”, „gospodarz”, „przybysz”, „cudzoziemiec”.
[11] Zob. Hosting the Stranger: Between Religions, red. R. Kearney, J. Taylor, Nowy Jork–Londyn 2011, oraz Traversing the Heart: Journeys of the Inter-Religious Imagination, red. R. Kearney , E. Rizo-Patron, Lejda 2010.
[12] Zob. np.: W. Shakespeare, Henryk IV, cz. 2, w: tenże, Tragedie i Kroniki, tłum. S. Barańczak, Kraków 2013, s. 1213.