fbpx
Karol Tarnowski marzec 2010

Wenecjanie w Luwrze

Pojechać do Paryża na trzy dni, i to tylko na wystawę malarstwa – czy to nie wybryk w stylu przedwojennych paniczów? Szaleństwo? Tak, z pewnością. Ale co życie byłoby warte bez odrobiny szaleństwa? Jedni jeżdżą na narty w Alpy, inni – do Paryża na Wenecjan.

Artykuł z numeru

Mity w kulturze nadmiaru

Wystawa w Luwrze „Rywalizacje w Wenecji” (od października 2009 roku do początku stycznia 2010) jest wystawą olśniewającą: takiej ilości wspaniałego, dojrzałego malarstwa, monograficznie uporządkowanego, dającego do myślenia, ale przede wszystkim budzącego nieustający zachwyt nigdy jeszcze nie widziałem. Wielkich wystaw jest w ogóle coraz więcej: w ciągu ostatnich lat dla przykładu te, o które tak czy inaczej udało mi się zahaczyć: Bellini w Rzymie, późny Tycjan w Wiedniu (ale i w Wenecji), Rembrandt w Berlinie, Hals w Monachium, Mantegna i Van Dyck w Paryżu – to tylko niektóre z nich. W osobliwym kontrapunkcie do, rozszalałej chwilami w swoim dekonstrukcjonizmie, sztuki współczesnej wielcy klasycy przypominają o nieosiągalnej już chyba mierze europejskiego malarstwa, na wskroś przenikniętego pięknem. Piękno nie jest tam chyba przedmiotem kultu: po prostu wyrasta ze świetnego rzemiosła, które umie – i chce – najbardziej dramatyczne chwile skąpać w grze kolorów i mądrości struktury obrazu. Nie ma w tym nic z „estetyzmu”, ponieważ piękno nie zakłamuje tzw. treści, lecz ją wyraża w sposób, który wraz z tą treścią przynosi ostateczną afirmację świata, „pociechę”. Pod tym względem niezrównany jest Tycjan w Złożeniu do grobu z Luwru i z Madrytu: zwłaszcza ten pierwszy obraz jest przeniknięty równocześnie głębokim, cichym smutkiem wciągającym we współczującą kontemplację – i spokojnym pięknem wypowiedzianym grą kolorów i klasycznych w swym klarownym rytmie linii kompozycji. Kolory są równocześnie intensywne i walorowo ciemne, skapane w świetle zachodzącego słońca; tworzą jedyny w swoim rodzaju naprawdę niepowtarzalny klimat żałoby, dramatu, który właśnie się skończył.

Na wystawę trzeba oczywiście wjechać pod piramidę i po dłuższej chwili chaosu w tym dziwnym, także handlowym pomieszczeniu, trochę jak nasza Galeria Kazimierz, odnaleźć wchód do ciemnego tunelu, który już z daleka rozświetlają obrazy. Wystawa jest duża, ale nie przytłacza ogromem tak jak samo muzeum. Skomponowana jest według tematów: na przykład kobiecego ciała (i jego odbić w zwierciadle) – ciała uwikłanego czasem w sceny dramatyczne (Tarkwiniusz i Lukrecja, Zuzanna w kąpieli); różnych scen mitologicznych; portretów, w tym autoportretów; wydarzeń z życia Chrystusa: chrztu, modlitwy w Ogrojcu, opłakiwania, a także spotkania w Emaus; wreszcie czegoś w rodzaju miniatur – malarstwa czysto dekoracyjnego, w którym różne klasyczne tematyczne toposy znikają pod swoją dekoracyjno-miniaturową funkcją. Taki podział pozwala właśnie na śledzenie owej tytułowej „rywalizacji”, to znaczy na przykład opracowywania tych samych tematów w całkowicie różny sposób, który uwydatnia indywidualność każdego z wielkich, a zarazem powoduje, że tworzy się jedyny w swoim rodzaju klimat malarstwa weneckiego jako pewnej szkoły.

Te rywalizujące wielkości to oczywiście Tycjan, Veronese, Tintoretto, a także Jacopo Bassano. Na ich temat napisano setki tomów, więc wszelkie słowa grożą tu nieuchronnie banałem. Co więcej, oglądając te obrazy, zdałem sobie sprawę ze śmieszności językowych transkrypcji całkowicie innego środka wyrazu, jakim są te arcydzieła; w ten sposób – nawiasem mówiąc – odsłania się dziwne ubóstwo idei hermeneutyki rozumianej na sposób czysto językowy. Czy sztuka jest językiem? Trzeba być bardzo ostrożnym z takimi tezami. Natomiast nigdzie lepiej niż na przykładzie wielkiego malarstwa nie można zrozumieć tego, co Jean-Luc Marion nazywa „fenomenem przesyconym” – przesyconym wartościami i sensem, które rozbijają nasze wszystkie, przystosowane do zwykłych fenomenów, kategorie. Jak oddać niespokojną, a zarazem monumentalną, tak pełną wewnętrznej wielkości scenę chrztu w Jordanie Tintoretta z kościoła San Silvestro w Wenecji, w której ciemne postacie Jana i Chrystusa dominują swoją siłą całą przestrzeń – a nie tylko pierwszy plan – obrazu? Tintoretto jest niezrównany w wypowiadaniu religijnej dynamiki życia przenikającego Stary i Nowy Testament, dramatu światła i ciemności, jakim jest ludzkie życie właśnie przesycone głębokimi znaczeniami niesionymi przez Biblię – żeby to w pełni docenić, trzeba naturalnie zobaczyć Scuola di San Rocco (Szkołę św. Rocha) w Wenecji. Tintoretto ma przy tym wspaniałe wyczucie czegoś takiego jak dekoracyjność czy może muzyczność, która przenika Zuzannę z Wiednia, malowaną prawie płasko, której linie ciała przywodzą na myśl El Greka – łysa głowa starca widziana z góry nie mąci anegdotycznie spektaklu kąpiącej.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się