fbpx
Mikołaj Mirowski październik 2016

Żołnierze od Antygony

Mitologizując „żołnierzy zapomnianej armii”, pozbawiamy się części prawdy o nich, także tej mniej chwalebnej. Bez niej nie będziemy mogli docenić heroizmu jednych, ale i demoralizacji drugich. Nie będziemy mogli również dobrze zrozumieć ich motywacji – a ta wymaga kontekstu. Debata o żołnierzach wyklętych to także przedłużenie długiego historycznego sporu wokół słuszności decyzji o wybuchu powstania warszawskiego. Kolejne polskie pytanie o sens ofiary, a także jeszcze jedno zmierzenie się z wrosłym w naszą historię słynnym hasłem: bić się czy nie bić?

Artykuł z numeru

Jak postępuje moralność

Jak postępuje moralność

Historia polskiego powojennego podziemia niepodległościowego staje się coraz ważniejszym elementem państwowej polityki historycznej, z ustanowionym w lutym 2011 r. Narodowym Dniem Pamięci Żołnierzy Wyklętych na czele. Co ciekawe, patronami tej inicjatywy są trzej kolejni prezydenci RP – śp. Lech Kaczyński, który był jego pomysłodawcą, Bronisław Komorowski, który go zatwierdził i twórczo rozwijał, a także obecna głowa państwa Andrzej Duda, który wydarzenia z nim związane aktywnie obchodzi i propaguje. W związku z tym nasuwa się pytanie: czy oficjalna budowa legendy antykomunistycznej partyzantki to ruch zasadny? Czy masowe „upaństwowienie” go nie będzie kolidować z wcześniejszym oddolnym działaniem na rzecz pamięci o faktycznie niesłusznie zapomnianych bohaterach? Czy wreszcie jednostronna opowieść o żołnierzach niezłomnych oddaje prawdę brutalnych czasów, gdy instalowano w Polsce komunizm?

Na dzień pamięci o żołnierzach wyklętych wybrano 1 marca. To data historycznie nieprzypadkowa. Tego dnia w 1951 r., po pokazowym procesie, w mokotowskim więzieniu rozstrzelano siedmiu członków IV Zarządu Głównego Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”. Z roku na rok za sprawą władz państwowych, choć nie tylko, Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych coraz bardziej się upowszechnia, ewidentnie wzrasta również wiedza o antykomunistycznych partyzantach. Tego dnia organizowane są na ich cześć biegi i marsze, rekonstrukcje historyczne, projekcje filmów, wystawy i konferencje naukowe. Tak ogromna ilość sposobów kultywowania pamięci, także popkulturowych, rodzi pewne obawy.

Pytaniem podstawowym jest: czy aby nie nazbyt jednowymiarowo spoglądamy na tragiczną historię żołnierzy wyklętych?

Czy rodzący się i coraz bardziej utrwalający czarno-biały mit partyzantów jest tym, o co nam chodzi? Czy pełna uproszczeń legenda to najlepsza forma edukacji o realiach bezwzględnych lat 1945–1956? Nie chodzi tu, rzecz jasna, o jakikolwiek sprzeciw wobec godnego uhonorowania tych ludzi. Rzecz w tym, byśmy opisując ich miejscami straceńczą walkę i dającą świadectwo niezłomności śmierć, wyprostowując narosłą przez lata peerelowską narrację, nie popadli z kolei w hagiografię. A taką pułapkę niesie ze sobą spłaszczająca wszystko i wszystkich popkultura. W pokazywaniu losów wyklętych brakuje ukazania obok ich tragizmu także wielu dylematów i ciemnych stron tej walki. Pokazania, jak heroizm sąsiaduje ze zwykłym bandytyzmem, a decyzja o pozostaniu w lesie z czasem okupiona zostaje relatywizmem i ostateczną utratą „niewinności”.

 

Mikołajczyk i Manteuffel na marginesie

Decyzja o kontynuowaniu oporu po rozwiązaniu Armii Krajowej, a potem po zakończeniu II wojny światowej nie była tak bezdyskusyjna jak podczas okupacji niemieckiej czy radzieckiej z lat 1939–1941. Podstawowym dylematem moralnym dla pozostających w lesie żołnierzy było to, że walczyli także z Polakami. Ich przeciwnicy nosili na czapkach emblemat z białym orłem, co prawda, bez korony, niemniej już tylko to budziło ogromny dysonans względem lat wcześniejszych. Nawet jeśli przyjąć, że traktowani oni byli jak „ruscy kolaboranci” czy „czerwoni, którzy zdradzili legalny rząd w Londynie”, sytuacja ta mimo wszystko rodziła dwuznaczność. Poza tym wzrastający obecnie kult żołnierzy wyklętych nieuchronnie – chcąc nie chcąc – spycha na pobocze pamięci historię legalnej opozycji jednoczącej się pod szyldem PSL-u. To rzecz krzywdząca, gdyż ryzyko próby bezpośredniej walki o władzę i politycznej rywalizacji z komunistami, której podjął się były emigracyjny premier Stanisław Mikołajczyk, również zasługuje na szacunek i swoje miejsce w historii Polski. Miejsce to wcale nie musi stać w kontrze do etosu powojennego podziemia (WiN współdziałał z PSL), choć może rodzić wobec niego różne niełatwe pytania. Honorowanie wyłącznie żołnierzy wyklętych marginalizuje też jeszcze jeden ważny aspekt walki o niepodległość. Naszkicuję go na przykładzie późniejszej słynnej warszawskiej szkoły historyków. Kiedy w 1945 r. Tadeusz Manteuffel dowiedział się, że Aleksander Gieysztor (obydwaj podczas okupacji byli zaprzysiężonymi żołnierzami AK) chce zaangażować się ponownie w konspirację, powiedział do niego: „Idź do Rzepeckiego [organizatora i dowódcy Delegatury Sił Zbrojnych, następnie założyciela WiN – M.M] i powiedz mu, że teraz nie będziemy robili partyzantki, tylko uniwersytet”. Czy tacy ludzie, jak: Manteuffel, Gieysztor, Stanisław Herbst, Stefan Kieniewicz i Witold Kula, którzy po wojnie odbudowywali ze zgliszcz polski uniwersytet, w tym wypadku w dziedzinie nauk historycznych, a później wychowali wielu wybitnych uczonych, także późniejszych opozycjonistów wobec PRL, nie zasługują na szacunek? A takie postacie opozycji antykomunistycznej jak Władysław Bartoszewski, Kazimierz Moczarski czy Wiesław Chrzanowski, którzy początkowo zaangażowani w konspirację, ostatecznie porzucili walkę zbrojną, uważając ją za wyniszczającą i przynoszącą niepotrzebne straty – czy nie są naszymi bohaterami?

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się