fbpx
fot. John Moore/Getty
Rafał Prostak październik 2016

Kto ma problem z Trumpem?

Analiza głównych wątków dotychczasowej kampanii Trumpa pokazuje, że wzbierająca fala prawicowego populizmu, zalewająca kolejne państwa europejskie, uderzyła z całą mocą w stabilną demokrację amerykańską. Prawyborczy sukces ekscentrycznego i narcystycznego miliardera, który w swej megalomanii zamarzył o zostaniu kolejnym prezydentem USA, to dla wielu wyraźny sygnał, że amerykańska polityka znalazła się w głębokim kryzysie.

Artykuł z numeru

Jak postępuje moralność

Jak postępuje moralność

Populizm nie oszczędza nikogo. Wielu komentatorów wskazywało na „młode demokracje” europejskie jako szczególnie podatne na jego oddziaływanie. Tymczasem potęgowanie obaw i rozbudzanie lęków społecznych przy jednoczesnym serwowaniu cudownego panaceum na wszelkie problemy, z jakimi przychodzi się nam aktualnie mierzyć, z nie mniejszym powodzeniem działa na wyborców w państwach, którym historia podarowała zdecydowanie więcej czasu na uformowanie demokratycznej kultury politycznej.

 

Amerykańska demokracja ma się dobrze, a nawet bardzo dobrze

Ważnym wątkiem dziejów amerykańskiej republiki jest historia zmagań o upowszechnienie praw wyborczych. Wielu z Ojców Założycieli, w tym gronie tak znakomite osoby, jak chociażby J. Adams, A. Hamilton, B. Franklin czy J. Madison, miało zdecydowanie krytyczny stosunek do nadania praw wyborczych szerokim masom. W młodej republice amerykańskiej nie było dane aktywnie uczestniczyć w wyborach kobietom, rdzennym mieszańcom USA, niewolnikom, ale i wolnym obywatelom o czarnym kolorze skóry, osobom bez wystarczająco dużego majątku, a w wielu miejscach również obywatelom nienależącym do stanowego Kościoła państwowego. Tym samym obywatele sensu stricto (uprawnieni do głosowania i / lub bycia wybranym), w zależności od stanu, stanowili zaledwie od kilku do kilkunastu procent dorosłej populacji (w wieku powyżej 21 lat). Stąd też formuła znana z preambuły do federalnej konstytucji – „We the People” – pierwotnie opisywała podmiotowość polityczną bardzo wąskiej grupy osób, sprawującej „obywatelską pieczę” nad losami państwa i jego mieszkańców.

Realia współczesnej polityki amerykańskiej są zdecydowanie bliższe ideałowi, który w zgrabnej formie wyraził swego czasu Robert Dahl. Na ideał ten składają się dwa założenia: (1) „Wszyscy członkowie [ludu – RP] są dostatecznie kompetentni pod wszelkimi względami, by uczestniczyć w podejmowaniu wiążących ich zbiorowych decyzji dotyczących ich dóbr czy interesów. W każdym zaś razie nikt nie jest o tyle bardziej kompetentny od pozostałych, by jemu należało oddać to zadanie”[1]; (2) „Wobec braku zniewalających przeciwwskazań każdą dorosłą osobę należy traktować jako najlepszego znawcę własnych interesów”[2].

Jeśli miarą jakości demokracji uczynić powszechność praw wyborczych oraz realną możliwość wyboru rządzących, to w Stanach Zjednoczonych jej kondycja w żadnym razie nie powinna budzić niepokoju.

Tymczasem nie brakuje komentarzy wiążących sukces Trumpa z kryzysem rządów ludowych w państwie, którego wkładu w narodziny i rozwój liberalnej demokracji nie sposób przecenić. Oto niewybredna kampania wyborcza doprowadza osobę, która ze swej „niepolityczności” uczyniła centralny punkt swojego wizerunku politycznego, a program wyborczy oparła na kilku chwytliwych, acz niedorzecznych postulatach, do miejsca osiągalnego dla bardzo wąskiej grupy doświadczonych uczestników demokratycznej rywalizacji o najwyższy urząd w państwie. Odpowiedzialnością próbuje się obciążyć wyborcę, który w prawyborach postanowił zaufać komuś, kto odpowiada na problemy współczesnej Ameryki w sposób będący obrazą inteligencji dla tych, dla których sam start Trumpa w prawyborach był żartem, ewentualnie przemyślaną grą marketingową na potrzeby jego planów biznesowych.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się