fbpx
Justyna Bargielska wrzesień 2015

„La vie en rose”, czyli kwestia interpretacji

Postanowiłam zastosować w moim współżyciu ze znakami zasadę ograniczonego zaufania podobną do tej, jaką pewien czas temu wypracowałam sobie wobec doktryn religijnych: nie interpretować znaku w czasie rzeczywistym, od ręki i ad hoc, tylko zostawić sobie furtkę, która pewnego dnia nieoczekiwanie otworzy się na nowe, do tej pory niebrane pod uwagę interpretacje 

Artykuł z numeru

Bliskość rzeczy

Bliskość rzeczy

Postanowiłam zastosować w moim współżyciu ze znakami zasadę ograniczonego zaufania podobną do tej, jaką pewien czas temu wypracowałam sobie wobec doktryn religijnych: nie interpretować znaku w czasie rzeczywistym, od ręki i ad hoc, tylko zostawić sobie furtkę, która pewnego dnia nieoczekiwanie otworzy się na nowe, do tej pory niebrane pod uwagę interpretacje 

Wydarzyło się to jeszcze wiosną, ale skutki nadal trwają: pod koniec maja postanowiłam skonstruować i wdrożyć osobistą, spójną, obfitującą w procedury bezpieczeństwa politykę wobec znaku. A działo się to w Krakowie.

Akurat wymienialiśmy prezydenta na młodszy model i ogólnopolskie gazety codzienne, a także tygodniki, bez względu na, nazwijmy to, lateralizację zwyczajnie nie nadawały się do czytania, kupiłam więc w kiosku lokalny periodyk nowohucki i się nie zawiodłam. Wśród barokowych relacji z rad osiedli i kategorycznych zaproszeń do skorzystania z usług kręgarza oko specjalnie przykuwał różowy jak język kocięcia w tle i biały jak jego zęby w literach anons: „Esther-Karine”. Głosił on: „urodziła się 29 kwietnia 2015 roku w domu w Canterbury, Wielka Brytania”, po czym kolejno i dokładnie podawał, czyją i którą jest ukochaną córką, wnuczką i prawnuczką. Ostatni zaś akapit ugodził mnie w środek serca. „Witaj na tym pięknym świecie, Estie”, brzmiał on bowiem.

Nic, żadnego pola do dyskusji: oczywiste piękno świata przez fakt pojawiania się na nim różowych bobasów typu Estie stało się, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze mniej podatne na podważanie. Stałam, a dokładniej siedziałam w tramwaju linii dziewiętnaście bezbronna wobec tego anonsu, a bezrozumna radość narastała we mnie jeszcze długo po przesiadce do stołecznego pendolino. Nie wycięłam sobie anonsu z gazety, ale zrobiłam mu zdjęcie komórką, a to jest trochę tak, jakbym go wycięła, a nawet lepiej, bo w ten sposób mogłam go mieć zawsze przy sobie. Wycinanie zazwyczaj zakłada rychłe rozstanie i wiąże się z nieodległą utratą, jednak. W pociągu byłam grzeczna dla ludzi i wyrozumiała wobec Chopina, a kiedy w toalecie wycisnęłam sobie ze ściany wieszaczek na torebkę, to wychodząc, wcisnęłam go z powrotem, żeby zostawić pomieszczenie w takim stanie, w jakim je zastałam. Mało brakło, a przetarłabym ściereczką (brakło, dokładnie mówiąc, ściereczki). Na rogatkach Warszawy euforyzujący wpływ różowego komunikatu nieco zelżał, by ustąpić pola ogólniejszej refleksji. Że co tam dokładnie zaszło. Moja reakcja na znak zjawiła mi się jako interpretacyjny automat: różowy kolor plus nowo narodzona dwojga imion poddana brytyjskiej królowej i dorosła kobieta zachowuje się jak Pollyanna (choć z drugiej strony co to za automat, który zależny jest od biometru). Tego rodzaju podatność na znaki wydała mi się nagle cechą ludzi płytkich, by nie powiedzieć: dzierzgońskich dziuń (dzierzgońska dziunia nie jest w niczym gorsza od dziuni lubelskiej, ale gwarantuje tę bezcenną, wiadomo, aliterację). Zła na siebie, przesiadłam się do metra.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się