fbpx
Justyna Bargielska Kwiecień 2015

Jak żyć 2

Wraz z odejściem kataru na swoje miejsce na podium powróciło pytanie: jak żyć. Są bowiem sytuacje, w których zupełnie tego nie wiadomo, zwłaszcza jeśli życie pojmujemy jako pewną szlachetną reaktywność na wydarzenia, czyli w ujęciu tradycyjnym.

Artykuł z numeru

Bracia i wrogowie. Antysemityzm katolików.

Bracia i wrogowie. Antysemityzm katolików.

Wiosna nadeszła i oto zagadnienie, ile kataru zatokowego może połknąć człowiek bez szkody dla zdrowia, straciło dla mnie jakoś na ostrości i przestało domagać się natychmiastowego wyjaśnienia. Katar zatokowy, jak wiadomo, nie wydostaje się z organizmu tradycyjną dla większości katarów drogą via chusteczka higieniczna, tylko spływa po tylnej ścianie gardła i dalej. Opowiadać, gdzie dalej? Mam obsceniczne wrażenie, że przez ostatni kwartał, objętościowo biorąc, żywiłam się głównie własnym katarem zatokowym, a piszę o tym nie po to, żeby epatować fizjologiczną ohydą, tylko aby podkreślić wyraźną wspólność tego ludzkiego doświadczenia, unikalną zupełnie w skali naszej tu krajowej populacji, którą nawet Oscar dla Idy potrafił podzielić. „Proszę pani, wszyscy to mamy” – powiedział lekarz, tłumacząc, dlaczego nie ma na katar zatokowy skutecznej terapii, i wtedy zrozumiałam, że jeśli coś scala nasze skrajnie entropicznie zorientowane społeczeństwo, to właśnie ów, nomen omen, glut.

Wraz zaś z odejściem kataru na swoje miejsce na podium powróciło pytanie: jak żyć? Są bowiem sytuacje, w których zupełnie tego nie wiadomo, zwłaszcza jeśli życie pojmujemy jako pewną szlachetną reaktywność na wydarzenia, czyli w ujęciu tradycyjnym. Załóżmy taką okoliczność: piątek, osiemnasta, przedwiośnie, dogasa most Łazienkowski, w jednej z kulturalnych kawiarni stolicy prowadzę spotkanie z poetą z Łodzi. Miasto prząśniczek, czyli doświadczone przez los, a poeta na domiar występuje tym razem nietypowo w roli felietonisty pisma o urodzie, więc stworzenie mu – i temu wydarzeniu – komfortowych warunków jawi się jako wręcz karmiczny obowiązek przyzwoitego warszawiaka. Właściciel kawiarni nalega na kolej ny akademicki kwadrans, bo zaledwie pół godziny po wyznaczonym, ale nieodbytym starcie zainteresowanych naszą imprezą jest pięć osób łącznie z naszą dwójką. Jest to tym bardziej deprymujące, że drzwi kawiarni otwierają się co i rusz, a podekscytowani przybysze, nie rzuciwszy nawet okiem w naszą stronę, kierują się na lewo. „Co jest tam na lewo?” – pytam właściciela, licząc na to, że toaleta, a on mówi: „Cotygodniowe spotkanie stoików”. Most Łazienkowski, jak wspomniałam, dogasa w tle, a spotkanie umysłowych pervertów okazuje się cyklicznym piątkowym o osiemnastej hitem tego miejsca. Zarówno wymiar, jak i kontekst naszej klęski stają się dla nas jasne: posłaniec z zaproszeniem dla stoików, aby odstąpili od cotygodniowej rutyny i przyłączyli się do nas (bo z Łodzi, bo poeta, a felietonista, bo w kupie raźniej, bo bardzo, bardzo prosimy), przynosi zdecydowanie w tym kontekście nadużyte: we would prefer not to.

Hak im w smak. Występując w tej prawicowej telewizji, o której pisałam w jednym z poprzednich odcinków, miałam okazję wygłosić bon mot, dlaczego lubię święta Bożego Narodzenia. Otóż głównie dlatego że – jeśli opierać się na tradycyjnej logice – święta te są niepomijalnym wstępem do świąt o wiele ważniejszych i stokroć bardziej spektakularnych: do Wielkanocy, a jeśli coś jest niepomijalnym wstępem, rozsądniej jest to lubić, niż zaledwie znosić. Szkoda, że ów bon mot przeszedł bez oklasków, dobrze, że mam go gdzie powtórzyć. Ale zanim Wielkanoc, to przecież Wielki Post. Syn – klasa pierwsza reformowana – przyniósł ze szkoły polecenie namalowania ulubionej stacji Drogi Krzyżowej. „Co namalujesz?” – pytam. „Pan Jezus po raz trzeci upada pod krzyżem” – mówi syn i maluje: krzyż rzeczywiście przygniatający, niebo stalowe jak nad Hawajami poza sezonem, ale korona cierniowa żywozielona i wielka, coś jakby szykujący się do zakwitnięcia żywopłot, a Jezus uśmiechnięty od ucha do ucha, chociaż zgięty wpół. „Synku – pytam – a kiedy ty zostałeś buddystą?” Robiliśmy dobrą minę do złej gry tak długo, aż zaczęło nam sprawiać autentyczną przyjemność to, co uważaliśmy za złą grę, i nagle autor okazał się natchniony i sexy, ja inteligentnie polemiczna, trójka widzów wdzięczna i responsywna, a w dodatku nagle stało się ich czworo, bo ktoś się z własnej woli dosiadł. A potem poszliśmy w szóstkę nakopać 20 stoikom. Ale całkowicie niepersonalnie i z uśmiechem na twarzy.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się