fbpx
Dorota Boruta w swoim zakładzie perukarskim przy ul. Długiej w Krakowie, fot. Andrzej Banaś/Gazeta Krakowska/Polskapress/East News
Dorota Bidzińska lipiec–sierpień 2019

Ginące, odradzające się

Starsi z żalem zamykają swoje zakłady. Młodzi na nowo odkrywają wartość ręcznej roboty. Starych i młodych rzemieślników łączy jedno: mimo wielu trudności nie wyobrażają sobie życia bez swojej pracy.

Artykuł z numeru

Mikrowyprawy – przygoda jest wszędzie

Mikrowyprawy – przygoda jest wszędzie

Mówił, że wieczne pióro jest jak dolar – przetrwa wszystko. Do jego maleńkiego zakładu przy ul. Szpitalnej napływały koperty z całej Polski. W środku znajdowały się parkery, pelikany, watermany. Kiedyś w samym Krakowie było aż siedem zakładów specjalizujących się w naprawie piór. Ale przyszły czasy, że jego nazwisko i adres zaczęły być pieczołowicie przechowywane przez miłośników kaligrafii. To była jedna z nielicznych pozycji na coraz krótszej liście miejsc, gdzie wciąż realizowano takie usługi. Pan Marian Grega doskonale wiedział, co zrobić ze skrzywioną stalówką, przepuszczającą atrament uszczelką, jak odrestaurować nadgryzioną zębem czasu obudowę. Zgłaszały się do niego dzieciaki ze zwykłymi plastikami z papierniczego i kolekcjonerzy z prawdziwymi perełkami. Do każdego pióra podchodził z takim samym pietyzmem. Jego stałymi klientami byli: Czesław Miłosz, Andrzej Wajda, Andrzej Sikorowski.

Któregoś dnia na drzwiach pana Gregi pojawiła się tabliczka: „Lokal do wynajęcia”. „Czy to koniec?” – zastanawiali się jego klienci na internetowym forum miłośników wiecznych piór. Nie, co za ulga, ktoś wypatrzył kartkę z informacją, że pióra do naprawy można zostawiać po sąsiedzku, w tej samej kamienicy, u optyka. Jeszcze przez jakiś czas wykonywał naprawy dla stałych klientów. Potem kartka znikła. W marcu 2016 r., trzy lata po zamknięciu zakładu, Marian Grega zmarł.

Jego przygoda z piórami zaczęła się w czasach okupacji. Zmuszony do opuszczenia Krakowa, rozpoczął pracę w częstochowskiej Fabryce Wiecznych Piór „Omega”. Po wojnie otworzył swój zakład na Szpitalnej, w którym przepracował blisko 70 lat.

Maria Język urodziła się w rodzinie krawieckiej. Miała różne pomysły na siebie, pewna była tylko jednego: nigdy nie będzie miała nic wspólnego z szyciem. Przez wiele lat pracowała w laboratorium chemicznym. Los jednak chciał, że wyszła za mąż za syna znanej gorseciarki. Kiedy teściowa zachorowała, przyszła do zakładu jej pomóc, a po jej śmierci przejęła interes. Z czasem pokochała swoją pracę. Idąc ulicą, często lustrowała przechodzące kobiety, nie mogąc się powstrzymać od myśli, że ta to ma fatalnie dobrany biustonosz.

Gorseciarka, chcąc nie chcąc, staje się powierniczką ludzkich sekretów. Przychodzili do niej panowie po pasy wyszczuplające i kobiety, którym duży biust ograniczał swobodę ruchów. Zaglądali mężczyźni, którzy nieco zawstydzeni, zamawiali dla siebie fikuśne gorsety. Do jej pracowni wchodziły przygarbione, skrzywione kobiety – wychodziły zupełnie inne: dumne i wyprostowane. To dawało największą satysfakcję.

Na ul. Basztowej 17 wciąż wisi szyld gorseciarskiej pracowni „Maria”, ale kiedy wchodzę w podwórko, okazuje się, że zakład już tu nie działa.

– Zamknęła z powodu choroby – informuje mnie sprzedawczyni z kawiarni naprzeciwko.

– Kiedy kilka lat temu prowadziłam rozmowy z rzemieślnikami, nieraz zdarzało się, że z miesiąca na miesiąc na moich oczach znikały miejsca, które planowałam odwiedzić – mówi Jadwiga Schütterly, pomysłodawczyni i współautorka projektu Dobre Cechy. Na blogu o tej samej nazwie zebrała kilkanaście opowieści o krakowskich rzemieślnikach. W 2015 r. zdjęcia rzemieślników przygotowane w ramach projektu przez Monikę Chrabąszcz-Tarkowską prezentowane były na wystawie w kawiarni Bal na Zabłociu. Ekspozycji towarzyszyła publikacja.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się