fbpx
Ilustracja: Katarzyna Czapska
Ilustracja: Katarzyna Czapska
Ishbel Szatrawska Luty 2024

Wyrok

Żarł ich strach. Nerwowy spokój przestrzeni rozległych i znajomych znów budził w nich instynkt, by tropić. Ostatni gwar w Sole.

Artykuł z numeru

W kulturze ciągłej terapii

Ale Sołę zostawili wiele kilometrów stąd i teraz jedynie cisza jak grom budziła ich do dalszej wędrówki. Mozolnie przedzierali się przez błota, nad nimi niebo dymiło szarością. Majda kroczył zwaliście przez suche gałązki tarniny i zadzierał głowę raz po raz. Znikąd znaków. Znał to wszystko dobrze, znał tak, że wyczuł w trzewiach, gdzie krył się demon, przebiegły gad, który zdążył złożyć jaja pod czaszką, który smyrgnął het niepostrzeżenie, i już wykluły się majaki, myśli nieustępliwe, krążące nad nimi jak stado wron. Wyrok jest wyrok. Ale czy ufali jeszcze sobie wzajem? Strzelecki, wysoki, barczysty, z blizną na pysku, niby swój, a nie swój. Jakby nie blizna, mógłby kto pomyśleć, że jakiś z niego paniczyk, miastowy, co zbłądził, taki, jak te szczenięta, ledwie od ziemi draśnięte, co je raz w chaszczach złapali. Na wojaczkę chcieli, przysięgali na to i owo, więc dali im po łopacie, chyżo, trupy zakopać, w ziemi truchła złożyć. Chłopięta jeden, drugi na ten obraz, na ten węch zaraz cali w rzygowinach, więc pośmiali się z kompanami z miastowych, pogonili, won, wypierdalać pod maminą spódnicę. Nie. Już nie. Może i Strzelecki był kiedy taki, ale nie dziś, nie teraz, nie w tych strasznych czasach. Plecy jak ugięte niewidzialnym ciężarem, na gębie świńska szczecina i ta blizna, szrama wpół, jakby się ledwo od ciosu siekierą uchylił, oczy – strach. Od dziecięcia niby znany, potem karczma, handel, suma, a potem. Wojna. Razem załatwiali szybkie szwindle. Nikt nie pytał, nikt nie słuchał. Dwa lata kośby. Dwa lata na wojnie to wieczność cała, dwa lata to matkę pochować, wesele wyprawić, dziecka na świat, jedno, drugie, i przejrzeć na oczy, kto z nami, kto wbrew, bo dwóch lat starcza na objawienia. Jeno na świętość nie. Nie teraz. Może nigdy. Sam nie wiedział. Zatrzymał się i rozpiął rozporek. Lał w czarną kałużę długo, rzęsiście. A w trzewiach głód gorejący językami gadał.

Strzelecki przystanął opodal i zaczął skręcać papierosa. Noce nie miały końca. Dni nie miały końca. Wyrok jest wyrok. Powtarzał to sobie w duchu, popatrując na Strzeleckiego, ale żadne ze zdarzeń, do których wciąż wracał pamięcią, nie przydawało sprawie sensu. Trop ścielił się gęsto. W innych wsiach ścięty. Urywał się jak na rozkaz. Tłukły mu się w głowie słowa Ostapowej natrętnie, bez końca. Że martwy, że nie ma. Jędrzej Pierończyk, jebał go pies, żyw i nieżyw, kolaborant i bohater, co kto gębę otworzył, zaraz inna śpiewka, co ślad, nie wiadomo, czy mylny. Że coś wie Tosiek, głupie chłopaczysko z Łanów. Coś wiedzieć musiał, skoro na ich widok szurnął zaraz w stronę dworu. Że też chuchro w taki pęd, gdzież tę siłę trzyma. Wszystko bujda. Tosiek bzdura. Nawiał, bo mu ludzie nagadali, że szukają. Gdzieżby Pierończyk, stary wyga, co kościelne szabrował, dopuścił do siebie młokosa matołka. Szli po omacku. Oślepieni kłamstwem, po nici pogłosek. Tylko tego był pewien.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się