fbpx
fot. Ullstein/Getty
Urszula Zajączkowska styczeń 2018

O skrzydlatych i czworonożnych męczennikach wojny

Za każdym razem kiedy patrzę na rachunki podsumowujące liczbę ofiar jakiejś wojny, bitwy, ujawniające ich wartość metryczną, to przyjmuję je zwyczajnie, z niepokojącą, chłodną rzeczowością. Nie płaczę, patrząc na te liczby, raczej pomyślę, zasadzę w głowie wyobrażenie, ale smucić się będę wystarczająco płytko, by dalej zupełnie normalnie żyć

Artykuł z numeru

Lekcje Baumana

Lekcje Baumana

Tak jak w zdaniu opisującym kalkulację strat żołnierzy podczas bitwy pod Verdun: według jednych źródeł zginęło tam prawie 700 tys. żołnierzy, a według innych liczba ta była jednak bliżej 800 tys. martwych. W pewnym sensie nie widzę w tym różnicy. W języku naukowych książek historycznych panuje bowiem niezbędny i nieznośnie profesjonalny dystans, taki jaki był na twarzach generałów przesuwających na makiecie frontu małe klocki oddziałów, a większe – dywizji. 100 czy 200 tys. są liczbami tak ogromnymi, że aż niewyobrażalnymi dla kogoś, dla kogo jedna zabita w wojnie osoba to już za dużo. A jak to przeżywać i co myśleć, gdy będzie to dotyczyło nie ludzi, ale zwierząt albo inaczej: naszych niewinnych przyjaciół? Czy w ogóle stać nas będzie na coś więcej, kiedy nie umiemy płakać, myśląc o ludziach?

 

Wspomnienia wojny

Rozmawiałam niedawno z ponad 80-letnim człowiekiem, który jako dziecko przeżył sowiecki nalot i atak na ludność cywilną pod Wołominem. Szli drogą, szły też konie, psy i kury, nagle samolot zniżył się i zaczął do wszystkich strzelać. Pocisk odciął koniowi głowę. Jego kadłub i nogi stały przez chwilę, by zaraz runąć w piach. Zwróciłam uwagę na ten obraz, że się wcale nie skończył i trwa u tego człowieka w całej fizyczności rysunku detali. Zapewne była to jedna z tych wielu migawek koszmarnych wspomnień wojny, które od czasu do czasu wyłaniają się z pamięci. Być może żyje ona dlatego, że dotyczyła zwierzęcia, istoty z natury bez skazy, bez przyczyny uczestniczącej w tych ludzkich jatkach, a mimo to równie jednoznacznie w nich rżnięta.

O tych zapomnianych istotach myślących i współczujących – o zwierzętach – współbraciach naszych pierzastych i kopytnych, z którymi dzielimy życie, większość genów i wspólnych przodków, a które wtłoczyliśmy w wojnę, naszą I wojnę światową, jest książka Érica Barataya Zwierzęta w okopach. Zapomniane historie.

Czytamy tu o psach, koniach, gołębiach werbowanych, szkolonych i wrzuconych na front, gdzie same nie walczyły, tylko miały służyć ludziom w realizacji ich planu jak najszybszego wybicia innej grupy ludzi, zwanej wrogiem. Dźwigały je, węszyły dla nich w ziemi, dostarczały wiadomości powietrzem wedle swoich instynktów, jak zawsze – byle tylko żyć. Autor już we wstępie zaznacza kilkakrotnie, że będzie to wyłącznie rzeczowy spis faktów, wrysowanie w historię roli zwierząt, o której zapomnieliśmy, bez antropomorfizacji i emocji. Wcale się to jednak nie udało, bo udać się nie mogło. Już sam podział na rozdziały i podrozdziały, jak m.in.: Zwerbowane wbrew woli, Wymuszona nauka maszerowania, Oddani pomocnicy, Cierpienia zwierząt gospodarskich, Oblicza śmierci, Ciężar poświęcenia, pozwala co prawda wyodrębnić opowieści świadków, fragmenty listów, danych odnalezionych w kartotekach ewidencji, ale one wszystkie pękają od bólu.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się