Wybór kard. Stefana Wyszyńskiego na swego rodzaju drogowskaz polskich dróg jest dla wielu całkiem naturalny, zwłaszcza, gdyby trzeba było wybrać albo prymasa albo Witolda Gombrowicza. Ten drugi, cóż, sprawne pióro ale szyderczo wymierzone w Polskę, ze skrzypieniem wyższości inteligentnego, wrażliwego artysty wobec przaśnego Polaka (tym śmieszniejszego, im bardziej nadętego swoimi ambicjami). Ten pierwszy, wiadomo, niestrudzony murarz sprawy polskiej, kościelnej i chrześcijańskiej, doglądający nie tylko spękanych ścian, ale przede wszystkim fundamentów narodowej tożsamości. Tacy Gombrowicze to mu właściwie tylko więcej dodają roboty, niż czynią ją łatwiejszą.
Wybór Witolda Gombrowicza na duchowego patrona – zwłaszcza gdyby było trzeba wybierać między nim, a kard. Wyszyńskim – jest… dla wielu oczywisty. Gombrowicz, wiadomo, przenikliwy, nie poddający się narodowym schematom, znajdujący intrygujące zejścia ze szlaku „bogoojczyźnianego” wolny duch. Wyszyński, cóż, ksiądz. Niezdobyte wały Jasnej Góry, świąteczne schematy, całoroczne zdrowaśki… – delikatnie mówiąc, nie dla każdego ta muzyka. Dowcipny piewca egocentryzmu Gombrowicz wydaje się o niebo (?) bardziej, uwaga, swojski.
Sens inicjowania debat „Będziem Polakami – między Wyszyńskim a Gombrowiczem”, jak zrobiło to ostatnio Centrum Myśli Jana Pawła II, nie zawiera się jednak w tym, aby zwolennicy tego czy tamtego patrona duchowego „wygrali” albo „przegrali”. O jakimś ostatecznym zwycięstwie mowy być w końcu nie może, chociażby dlatego, że twórczo żyjąc w Roku Pańskim 2022 nie możemy schować się przed współczesnością w cokolwiek historycznych już formach. Ożywianie sporów z długą brodą ma zasadniczy walor w innej sferze, niż intelektualnych zysków (choć są one nie do pogardzenia!).
Przede wszystkim liczy się gotowość do rozmawiania, a nie do zaorania.
Dialog między zwaśnionymi ludźmi sam w sobie niczego nie załatwi. Rozmawianie samo w sobie nie podaje na tacy rozwiązań polskich problemów. Niektóre z nich nie są zresztą do rozwiązania w tym sensie, że nie znajdziemy recepty godzącej wszystkie racje. Tyle że poprzez wymianę myśli (nie wymianę monologów), „spór o Gombrowicza”, „spór o Wyszyńskiego”, a chociażby nawet spór o ministra Czarnka, można podtrzymywać wspólnotę, i skutecznie psuć narzucony nam format awanturniczych monologów. Wspólnotę tych, którym zależy zarówno na tym, by Polska była szyta na miarę, ale i o to, by większość co do zasady uwzględniała poprawki krawieckie proponowane przez mniejszość. Bo ta mniejszość to też nasi, tylko cokolwiek oddaleni.
Brak rozmów, bądź sprowadzanie ich do głośnego bicia w bębny bez troski o jakość odbioru jest nie tylko smutną cechą wyróżniającą nasze czasy, ale też chorobą. Debaty, i takie na koturnach i takie bliższe parteru, są lekarstwem. Chcemy „Was” przekonać, ale pesymistycznie (realistycznie?) zakładamy, że wszystko, co się „Nam” uda, to usłyszenie od „Was”, czego i dlaczego nie możecie przyjąć; a teraz wasza kolej, próbujcie nas zepchnąć z ławeczki naszych jedynie słusznych przekonań. Póki rozmawiamy, dajemy wyraz troski o wspólną łódkę – nawet, jak obierze ona niemiły nam kurs, nie wyrzucimy nikogo za burtę. No, chyba że szpiega z Krainy Deszczowców.