fbpx
Gejsza i turyści na ulicach Kioto fot. Akio Kon / Bloomberg / Getty
Doma Matejko lipiec 2024

Dlaczego masowa turystyka musi się skończyć

Obyś urodził się w turystycznym raju – mogłaby brzmieć współczesna klątwa. Bo na Wyspach Kanaryjskich, Barcelonie czy Kioto przyjemnie spędza się urlop, ale coraz trudniej tam żyć

Artykuł z numeru

Prawo do wytchnienia

Czytaj także

Jakub Kornhauser

Mikrowyprawy jako sposób na życie

Tina Beattie (fot. Chris Young / PA / East News)

z Tiną Beattie rozmawia Doma Matejko

Odrzucić zepsute formy religii

Trudno określić, kiedy dokładnie zamieniliśmy weekend na działce na city break w jednej z europejskich stolic. Międzyzdroje, Ustka, a nawet Zakopane często wydaje się leżeć w podobnej odległości co Mediolan, Barcelona i Rzym. Podróżujemy szybciej, dalej i często za półdarmo, łapiąc okazję na aplikacjach wyszukujących loty na drugi koniec kontynentu za cenę równoważną biletowi w jedną stronę nad polskie morze pociągiem. Potem, będąc już w jednym z tych miejsc, które „koniecznie trzeba zobaczyć”, w tłumie trudno nam odróżnić podróżnika od pielgrzyma czy kuracjusza od turysty. Ten ostatni podróżuje najszybciej, często wybierając ten punkt na mapie świata, który w danej porze roku zapewni mu odpowiednią dawkę słońca. I nie ma się co dziwić, po części bowiem każdy z nas pragnie tego samego – chwili oderwania od codzienności, zmiany przestrzeni i odmierzania czasu według innego rytmu niż zwyczajna praca.

Kanary mają swój limit

Problem jednak polega na tym, że jest nas, ludzi, najwięcej, odkąd tylko istnieje nasz gatunek, a podróżowanie nigdy nie było tak dostępne, przynajmniej dla ludzi z Zachodu, jak obecnie. Ma to swoje nieuchronne konsekwencje. Pod koniec kwietnia na Wyspach Kanaryjskich odbyły się masowe protesty przeciwko współczesnemu modelowi turystyki, który doprowadził do przeciążenia lokalnej infrastruktury i – co zadziwiające – zubożenia części mieszkańców archipelagu. Około 25 tys. Kanaryjczyków równocześnie na wszystkich wyspach – Teneryfie, Gran Canarii, Fuerteventurze i Lanzarote – wyszło na ulice, niosąc w rękach transparenty z napisem: „Kanary mają swój limit”. Protestujący domagali się uregulowania systemu mieszkalnictwa, wprowadzenia ekopodatku i konsultacji społecznych. Jak tłumaczyli, nie protestowali przeciwko turystom, lecz przeciwko aktualnej polityce turystycznej, która nastawiona jest na zysk, pomijając przy tym zupełnie potrzeby zwykłych mieszkańców. Protesty Kanaryjczyków mogą jednak dziwić, jeśli spojrzy się na liczby.

Wyspy Kanaryjskie są najpopularniejszym miejscem turystycznym w Hiszpanii. Sektor turystyczny generuje 35% lokalnego PKB.

W ubiegłym roku wpływy z turystyki na Wyspach wyniosły 22 mld euro. Teoretycznie Kanaryjczycy powinni się cieszyć z sukcesu branży turystycznej. Niemniej jednak protestujący są zdania, że – paradoksalnie – turystyka prowadzi głównie do pogłębienia się nierówności społecznych. Po pandemii ceny mieszkań poszły tak mocno w górę, że przeciętny mieszkaniec np. Teneryfy nie jest w stanie ze swojej średniej pensji opłacić wynajmu, nie mówiąc o możliwości zakupu własnego mieszkania. Za wzrost ceny mieszkań po części odpowiada masowa turystyka, w tym wynajem krótkoterminowy typu Airbnb i tzw. cyfrowi nomadzi, którzy na Wyspy zaczęli przybywać już w czasie pandemii. Ich pensje często wielokrotnie przewyższają dochody przeciętnego mieszkańca Wysp. Kanary są bowiem drugą najbiedniejszą wspólnotą autonomiczną w kraju. W czwartym kwartale 2023 r. Kanaryjczycy zarabiali średnio 1894 euro brutto miesięcznie (trochę powyżej 1090 euro netto), podczas gdy średnia krajowa wyniosła 2359 euro.

Innymi słowy, Kanaryjczycy zarabiają średnio 74% tego co Hiszpanie w innych regionach kraju.

Gorzej jest tylko w graniczącej z Portugalią Estremadurze, której mieszkańcy zarabiają miesięcznie 30 euro miesięcznie mniej od Kanaryjczyków. Tymczasem ceny wynajmu na Gran Canarii wynoszą nawet 900 euro za 40 m2 (dane z portalu Idealista). Dodatkowo rynek mieszkaniowy jest bardzo mały. Często jeden właściciel posiada kilka mieszkań, które celem większego zysku wynajmuje wyłącznie zagranicznym turystom na krótkoterminowe wypady. Zdarza się, że biura nieruchomości na ogłoszeniach wynajmu piszą: „Oferta nie dla Kanaryjczyków i Marokańczyków”. Interesują ich wyłącznie zagraniczni klienci – głównie z Wielkiej Brytanii i Niemiec. Dla przeciętnego mieszkańca Kanarów nieruchomości praktycznie nie ma. Na Teneryfie grupa ok. 30 mieszkańców od lat mieszka w namiotach i przyczepach, nie mogąc znaleźć żadnego lokum na wynajem. Aż 34% Kanaryjczyków żyje w biedzie.

Jak to jest możliwe, że w regionie, gdzie turyści zostawiają miliony euro rocznie, przeciętny mieszkaniec ledwo wiąże koniec z końcem?

Choć aż czterech na dziesięciu Kanaryjczyków pracuje w sektorze turystycznym, to na turystach najwięcej zarabiają właściciele ogromnych hoteli, które powstają w zawrotnym tempie nie tylko na Wyspach, ale też w całej Hiszpanii.

Przewiduje się, że do grudnia przyszłego roku w Hiszpanii zostanie wybudowanych 260 hoteli, co oznacza, że co kilka dni w Hiszpanii otwierany jest nowy hotel. To ich właściciele, w tym duże firmy deweloperskie, są największymi beneficjentami masowej turystyki. Dla reszty zostają okruchy. Kanaryjczycy, owszem, znajdują zatrudnienie w tych hotelach, ale głównie jako osoby sprzątające lub w kuchni, pracując przy tym za niskie stawki. „Przypomniałam sobie, jak mama i tata pracowali od świtu do zmierzchu na polach pomidorów na południu wyspy i spali w barakach, aby zarobić parę groszy. Pomidory te trafiały do bufetów all inclusive oferowanych przez hotele na wyspie turystom zagranicznym. Moi rodzice nigdy nie byli w tych hotelach jako goście. Nawet podczas miesiąca miodowego” – pisze kanaryjska dziennikarka Daniasa Curbelo i podkreśla, że Wyspy Kanaryjskie należą coraz bardziej do turystów, a coraz mniej do ich mieszkańców.

– Jak chcę zobaczyć drzewa i trawę, to przyjeżdżam tutaj – mówi Nico Mattana, instruktor surfingu, parkując swojego vana na hotelowym parkingu. Jest to jedno z niewielu miejsc na całej Fuerteventurze, gdzie można zobaczyć liściaste krzewy i drzewa. Na wyspie bowiem dominuje krajobraz księżycowy. Tymczasem właściciele ogromnych hoteli dbają o to, żeby ich goście czuli się jak u siebie, a nie jak na wyspie wulkanicznej. Aby utrzymać skrawek zieleni, wylewają tysiące litrów pitnej wody codziennie, podczas gdy w wielu regionach Wysp Kanaryjskich zdarzają się przerwy w dostawie wody.

– Słyszałem, że w niektórych hotelach, ze względu na brak wody, czasem muszą korzystać z wody z szamba – komentuje Nico Mattana, zaczynając trening chwilę po wschodzie słońca. Wtedy plaże przyhotelowe są dostępne dla surferów oraz mieszkańców. Po godzinie dziewiątej Nico i inni surferzy muszą opuścić plaże, mimo dobrych warunków, i szukać nowego miejsca. Plaże przy hotelach są wyłącznie dla gości – mimo że ci często wybierają przyhotelowe baseny.

Kanaryjczycy buntują się przeciwko budowie wielkich kompleksów hotelowych.

Pod koniec kwietnia grupa aktywistów wkroczyła na teren budowy hotelu przy plaży La Tejita, na Teneryfie, aby uniemożliwić prace budowlane. Według aktywistów nowy kompleks hotelowy jest nielegalny, a obszar, na którym powstaje, jest publiczny i należy do wszystkich. To m.in. oni zorganizowali kwietniowe protesty na ulicach wszystkich Wysp. Podkreślają, że nie mają nic przeciwko turystom, lecz czas najwyższy uregulować ruch turystyczny oraz sprawić, by zyski trafiały do kieszeni Kanaryjczyków. Nico Mattana widzi nadzieję w profilowaniu oferty na świadomych turystów, głównie sportowców. Wyspy Kanaryjskie są rajem dla surferów i kolarzy, którzy – jak komentuje Nico – zazwyczaj żyją w harmonii ze środowiskiem naturalnym. Mattana marzy o stworzeniu w pełni zrównoważonego ekologicznego małego hotelu, w którym pracę, za godne pieniądze, znaleźliby mieszkańcy Fuerteventury.

Przeludnione miasta

Ile turystów zmieści się na jednym metrze kwadratowym Barcelony? – zastanawiają się mieszkańcy stolicy Katalonii. Co roku w mieście robi się coraz ciaśniej. Hiszpania jest drugim na świecie, zaraz po Francji, najpopularniejszym krajem wśród turystów. W czołówce najchętniej odwiedzanych miast plasują się Madryt, Walencja i Barcelona właśnie. – Kiedy mieszkałam w centrum, w okresie letnim wychodziłam z domu do pracy zawsze 10 min wcześniej, bo tyle dodatkowo zajmowało mi przeciśnięcie się przez tłumy – mówi mieszkanka Barcelony Lorena González.

Nie tylko przedostanie się przez centrum miasta utrudnia normalne funkcjonowanie barcelończykom. Kilka tygodni temu z Map Google i Apple Maps zniknęła linia autobusu 116. Wcześniej turyści, korzystając z podpowiedzi dojazdu tych narzędzi internetowych, masowo szturmowali autobus 116, który zatrzymuje się dokładnie przed wejściem do słynnego parku Güell. Problem polegał na tym, że mały autobus ma jedynie 14 miejsc siedzących i może łącznie pomieścić zaledwie 22 pasażerów, a turystów chcących skorzystać z linii 116 było zawsze kilka razy więcej. Odjeżdżający co 10 min autobus często nie mógł pomieścić mieszkańców dzielnicy la Salut, przez którą przejeżdża. Było to problematyczne, ponieważ aż 25% jej mieszkańców to osoby po 65. roku życia i wiele z nich ma problem z poruszaniem się. Odkąd autobus zniknął z aplikacji ułatwiających wyszukiwanie miejskich połączeń, w linii 116 zrobiło się więcej miejsca, a mieszkańcy la Salut odetchnęli z ulgą. Jednak przepełnione autobusy to niejedyny problem. Podobnie jest w metrze. – Latem często się denerwuję na tłumy w transporcie publicznym – komentuje Lorena. – Rozumiem, że chcą zwiedzić i idą swoim rytmem, ale ja spieszę się do pracy.

Mieszkanka Barcelony przyznaje, że życie w tym mieście z jej perspektywy przypomina labirynt.

Omija turystyczne miejsca, szuka lokalizacji, o których turyści nie przeczytają na popularnych portalach, gdzie sama mogłaby poczuć się swobodnie i zapłacić za kawę czy piwo tyle, ile faktycznie są warte. – Na szczęście lubię takie zwyczajne, dzielnicowe bary, do których turyści nie zaglądają – przyznaje i dodaje, że również te lokalne punkty gastronomiczne coraz bardziej dostosowują swoje menu do oczekiwań osób z zagranicy, a nie układają go zgodnie z gustami i tradycją Katalończyków. Lorena González zauważa, że nawet w popularnych klubach i dyskotekach już w pierwszych dniach lata zmieniana jest muzyka tak, aby spodobała się międzynarodowym imprezowiczom. Wejściówki na jeden z najpopularniejszych festiwali muzycznych w mieście, Primavera Sound, z roku na rok idą coraz bardziej w górę. W tym sezonie w ostatniej puli biletów kosztowały 325 euro. Lorena, która jeszcze parę lat temu regularnie uczestniczyła w festiwalu, zarówno w zeszłym, jak i w tym roku nie wzięła w nim udziału. Mimo że pracuje w dużej lokalnej firmie na odpowiedzialnym stanowisku, aktualne ceny biletów są dla niej zbyt wysokie. Jak podkreśla, od paru lat w Primavera Sound biorą udział praktycznie wyłącznie zagraniczni turyści i celebryci.

Barcelońskie lokale kuszą turystów paellą i pokazami flamenco, mimo że żadna z tych rzeczy nie jest tradycyjnie katalońska. Właściciele restauracji i popularnych miejsc pilnują jednak, aby to, co zastanie turysta, odpowiadało jego wyobrażeniom o Hiszpanii – nawet jeżeli prowadzi to do stereotypizacji kultury kraju, która jest różnorodna i złożona. W rzeczywistości korrida, paella i flamenco pochodzą z południa Hiszpanii. Jednak te elementy andaluzyjskiej kultury zaczęły być pojmowane jako „typowo hiszpańskie” i w ten sposób są też sprzedawane. Tak więc jeżeli turysta chce pokaz flamenco, to dostanie go choćby w Barcelonie, co widać na popularnej alei la Rambla, gdzie turyści są zachęcani do kupowania wejściówek na właściwe dla Andaluzji flamenco.

Co ciekawe, nowe twory kultury popularnej są szansą na popularyzację lokalnej kultury hiszpańskiej.

Najlepszym przykładem jest najnowszy teledysk Duy Lipy do piosenki Illusion nawiązujący do tradycji katalońskiej. Na teledysku tancerze tworzą ze swoich ciał nawet kilkunastometrową wieżę, którą w Katalonii nazywa się Castell. Tradycja Castell jest kultywowana w czasie różnych świąt w Katalonii i w niektórych częściach wspólnoty autonomicznej Walencji. Teledysk Duy Lipy został nakręcony na słynnym basenie Montjuïc, który był ważną częścią infrastruktury sportowej w czasie igrzysk olimpijskich, jakie organizowała Barcelona w 1992 r. To właśnie te igrzyska przyczyniły się znacznie do rewitalizacji miasta, co następnie przełożyło się na coraz większe zainteresowanie turystów. Trudno wymagać, aby każda osoba, która odwiedza Barcelonę, zanurzała się w historię i kulturę Katalonii. Niektórzy chcą tylko zobaczyć popularne miejsca, do których sami barcelończycy zaglądają rzadko lub nigdy. Nie sposób ich za to winić. Jednak przemieszczanie się jedynie między oczywistymi punktami na mapie sprawia, że między odwiedzającymi a mieszkańcami turystycznych miejscowości często tworzy się niewidzialny mur. Każdy porusza się w obrębie jego granic, przy czym nie ma szans na spotkanie i wzajemne poznanie.

Wolność poruszania się jest jednym z podstawowych praw człowieka. Jak więc ograniczyć przepływ turystów i czy w ogóle jest to możliwe? Na to pytanie spróbują wkrótce odpowiedzieć władze Wenecji, które w marcu tego roku wprowadziły opłatę w wysokości pięciu euro od każdego, kto decyduje się na jednodniową wycieczkę do tego miasta. Jest to pierwsze na świecie miejsce, które poprzez opłatę chcę wpłynąć na uregulowanie masowej turystyki.

Co roku Wenecję odwiedza około 30 mln osób, z czego aż dwie trzecie to turyści, którzy spędzają tam jeden dzień.

Od marca przy wjeździe do miasta trzeba okazać kod QR potwierdzający dokonanie opłaty, z której zwolnieni są tylko turyści zatrzymujący się na nocleg oraz, oczywiście, rezydenci. Pomysł ma jednak sporo krytyków, którzy wątpią, że opłata w wysokości pięciu euro może powstrzymać kogoś, kto, wykładając duże pieniądze, pokonał tysiące kilometrów, żeby zobaczyć to słynne miasto. Władze Wenecji twierdzą, że jest to projekt eksperymentalny, i proszą, żeby zbyt szybko nie wyciągać wniosków. Stanowi jeden z kilku pomysłów na zahamowanie masowego napływu turystów do miasta. Wcześniej wprowadzono już zakaz wpływania do portu dużych wycieczkowców, po tym jak jeden z nich rozbił się przy brzegu, powodując ogromne szkody. Masa turystów napływająca do miasta powoduje, że liczba wenecjan maleje z każdym rokiem. Obecnie jest ich mniej niż 50 tys. W latach 70. mieszkańców było niemal trzykrotnie więcej. Miasto coraz mniej nadaje się do codziennego życia. Wenecjanie uciekają przed turystami i przed skutkami zmian klimatycznych. Jeżeli będą one postępować w takim tempie jak dotychczas, szacuje się, że pod koniec tego stulecia miasto zniknie pod powierzchnią wody. Aby uniknąć powtórki z powodzi z 2020 r., zdecydowano się na podniesienie poziomu słynnego pl. św. Marka, który jest najniższym punktem w mieście i który podczas ostatniej powodzi został w całości zalany. Dodatkowo wprowadzono system MOSE, który pełni funkcję tamy, oddzielającej Lagunę Wenecką od Morza Adriatyckiego, wyrównując poziom wody i utrudniając tym samym zalanie miasta. Zarówno MOSE, jak i opłata za wstęp do miasta nie rozwiążą wszystkich problemów Wenecji, jednak dzięki nim władze i sami mieszkańcy zyskują czas, żeby zastanowić się, co dalej.

Kultury się różnią

– Na mnie turystyka w Japonii nie wpływa. Na szczęście – mówi Anna Bober, Polka od lat mieszkająca w Japonii. Na swoich mediach społecznościowych (Instagram: @by.ab) publikuje zdjęcia Japonii, której turyści zazwyczaj nie mają okazji poznać: lokalnej i cichej. Do Kioto Anna jeździ tylko przy okazji wizyt znajomych z Polski. Robi to niechętnie i jedynie ze względu na długoletnie znajomości. Rozumie, że dla przyjezdnych jest to jedna z głównych atrakcji do odhaczenia. W październiku 2022 r., po ponad dwóch latach od wybuchu pandemii COVID-19, Japonia ponownie otworzyła granice na wszystkich turystów. Napływ odwiedzających miał wspomóc gospodarkę i wzmocnić kurs jena. Do Kioto, które nazywane jest też „tysiącletnią stolicą”, przybyło dużo więcej turystów, niż miasto było i jest w stanie pomieścić. Z powodu przepełnionych autobusów turystom oferowano darmowe przejazdy metrem. Bezskutecznie. Liczba turystów rosła wprost proporcjonalnie do frustracji mieszkańców. Punktualne co do sekundy pociągi mają opóźnienia, gdyż turyści w swoim tempie wchodzą do pociągu z wielkimi walizkami. Najgorzej było na trasie ze stacji w Kioto do świątyni Kiyomizudera. Przepełnione pociągi i ulice są zmorą, utrudniającą normalnie funkcjonowanie Japończyków. Jednak najgorzej jest w nocy, kiedy pijani turyści gubią się wśród wąskich i zawiłych uliczek miasta, bezskutecznie szukając swojego hostelu. Zamroczeni alkoholem, pukają do prywatnych mieszkań, często znajdujących się obok hotelu.

W marcu tego roku zdecydowano o zamknięciu popularnej w Kioto dzielnicy gejsz Gion ze względu na skandaliczne zachowania turystów.

– Słyszałam, że turyści szarpali gejsze za rękawy, żeby robić sobie z nimi zdjęcia. Zdarzało się, że w trakcie takich fotek pijany mężczyzna z papierosem poparzył gejszy kark lub zabrudził jej kimono. – Anna powtarza zasłyszane od znajomych historie, podkreślając, że gejsze stale były na celowniku zagranicznych turystów. – One są jak cienie. Wychodzą ze swoich domów tylko na chwilę, żeby się spotkać z klientami. Zazwyczaj to krótkie przejście – dodaje. Nadmierne zainteresowanie turystów gejszami i ich nieodpowiednie zachowanie doprowadziły właśnie do zamknięcia Gion.

Nie tylko w Kioto chęć zrobienia instagramowego zdjęcia jest dla niektórych turystów ważniejsza od przyzwoitości. W miejscowości Fujikawaguchiko robiono zdjęcia na tle majestatycznej góry Fuji i lokalnego supermarketu. Nawet słynny artysta japoński Hokusai w swoim cyklu drzeworytów Trzydziestu sześciu widoków na górę Fuji nie przewidział takiego zestawienia. Widok wyjątkowo dobrze prezentował się w mediach społecznościowych, co tylko zachęcało turystów do pozowania na tle góry, nieświadomych, że w ten sposób uniemożliwiają mieszkańcom dostęp do sklepu. Co więcej, część z samozwańczych modeli i modelek wchodziła na jezdnię w celu złapania lepszego kadru, co nie tylko blokowało ruch, ale też stanowiło zagrożenie. Nie pomagały prośby ani groźby. Turyści niczym plaga przejęli ulice. Dlatego też władze Fujikawaguchiko zdecydowały o zasłonięciu widoku na Fuji. Wzdłuż ulicy ustawiły czarny ekran, o wysokości 2,5 m i szerokości 20 m, który skutecznie powstrzymuje przed zrobieniem dobrego selfie na tle góry.

Nigdzie indziej nie widać zderzenia kultur tak bardzo jak w Japonii. Zachowania, które w innych krajach można uważać za będące w granicach normy lub na które zachodnie społeczeństwa – nie mając innego wyjścia – się uodporniły, w Japonii są niedopuszczalne.

– Japończycy właściwie nie śmiecą – mówi Anna. Pilnują porządku do tego stopnia, że wszystkie papierki, zużyte opakowania zawsze zabierają ze sobą, do plecaków czy toreb, przez co na ulicach nie ma koszy. Jak mówi Polka mieszkająca w Japonii, dbanie o porządek w przestrzeni publicznej widać szczególnie w czasie sezonu Hanami, czyli święta kwitnących wiśni. Japończycy organizują wtedy pikniki i tak jak w każdym innym kraju piją piwo, korzystają z plastikowych opakowań, palą papierosy. Jednak po zakończonym biwaku wszystko pakują do jednorazówek i zabierają ze sobą. Turyści już niekoniecznie. Niektórzy bezskutecznie szukają śmietników. Znaleźć je można w sklepach, ale pewnie część z turystów o tym nie wie, więc śmieci pozostawia gdzie im wygodnie. Ze świętem kwitnącej wiśni Hanami i turystami wiąże się niestety wiele szokujących dla Japończyków historii. Niektórzy potrząsają gałęziami delikatnych drzew, żeby opadające płatki kwiatów uchwycić na zdjęciach. Dla Japończyków, którzy fotografują każdy kwiat na drzewie, takie zachowanie jest nie do przyjęcia. Negatywnie reagują też na jedzenie na ulicy. – Gdy coś kupujesz, lody, burgera czy cokolwiek, to siadasz na ławeczce przed sklepem i jesz, a dopiero później idziesz, a często turyści robią inaczej: spacerują, konsumując. Japończycy tego nie lubią – opowiada Anna.

W zachodniej Japonii znajduje się małe miasteczko Kōya-san. Miejscowość jest stolicą buddyjskiej sekty Shingon. Na płaskowyżu otoczonym ośmioma górami znajduje się zespół świątyń, z których świątynia Kōya-san została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Mała miejscowość licząca zaledwie 4 tys. mieszkańców posiada tylko dwie karetki, które, w razie potrzeby, jadą serpentynami około półtorej godziny do najbliższego szpitala. Te dwie karetki, co oczywiste, wożą zarówno miejscowych, wymagających szybkiej pomocy medycznej, jak i turystów ze skręconymi kostkami. Karetek jest zbyt mało, turystów za dużo i cierpią na tym wszyscy. Japoński rząd, który starał się po pandemii wypromować kraj jako atrakcyjną destynację turystyczną, przeliczył się z siłami. Liczba osób odwiedzających Japonię jest przytłaczająca. Infrastruktura nie może udźwignąć tłumów będących w nieustannym pędzie, a samym Japończykom, zazwyczaj tolerancyjnym i wyważonym, kończy się cierpliwość. Nikomu nie można zabronić podróżowania, ale Anna zachęca, żeby wybrać sobie jedną lub dwie atrakcje z tych najbardziej popularnych, a potem udać się w mało znane, nieodkryte zakątki Japonii, odciążając tym samym turystyczne mekki.

Moralność „zapłaconego”

Podczas gdy pożar lasu pożerał hawajską wyspę Maui, tysiące jej mieszkańców traciło nie tylko dobytek życia, ale też całą przeszłość i przyszłość zarazem. Zawieszeni w tragicznym teraz, próbowali uratować siebie i swoich bliskich, ewakuując się z wyspy łodziami lub, niekiedy, wpław. Część turystów została odcięta od swoich kurortów bez możliwości wrócenia po rzeczy i powrotu do domów. Ci, którym się udało wydostać bez szwanku, mówili o szczęściu, zrządzeniu losu lub cudzie. To była jedna z największych katastrof naturalnych we współczesnej historii Stanów Zjednoczonych. Stolica wyspy Maui, Lahaina, zniknęła w płomieniach. Około 48 tys. osób opuściło wyspę, ponad 100 zginęło. Jednak niektórzy turyści zostali, chcąc kontynuować urlop. Kilka dni po tragedii, kiedy ogień co prawda został ugaszony, lecz ziemia jeszcze się żarzyła, goście hotelowi pływali w tych samych wodach, w których dopiero co życie straciło wielu Hawajczyków. Byli tacy, którzy dopytywali się, czy rezerwacja w ich wymarzonej restauracji w Lahainie była nadal aktualna.

Żyjąc gdzieś obok, we własnym uniwersum, domagali się tego, za co zapłacili.

– Turystyka jest największym biznesem na Hawajach, zwłaszcza dlatego, że wyspy zostały bardzo skomercjalizowane przez biznes hotelarski – mówi dr Justyna Matkowska, na co dzień mieszkająca na wyspie O’ahu, i podkreśla, że wielu Hawajczyków opuszcza wyspy, które stały się tak drogie, że tylko intratny biznes turystyczny pozwala się utrzymać. – Koszty nieruchomości są horrendalne – twierdzi Matkowska – żeby kupić dom, trzeba mieć ok. 1 mln USD, a na mieszkanie powyżej 500 tys. – zaznacza. Dlatego krótko po pożarze Hawajczycy podjęli starania, żeby pomóc tym mieszkańcom, którzy przeżyli, i jak najszybciej przywrócić wyspie utracone piękno. Dzisiaj, niespełna rok po tragedii, do której doszło w sierpniu 2023 r., mieszkańcy zachęcają potencjalnych turystów do przylotu na wyspę. Co prawda stolica Lahaina, która najbardziej ucierpiała w pożarze, jest niedostępna, jednak na południowym wybrzeżu są miejsca takie jak Kihei i Wailea czy surferska miejscowość Paia, które czekają na turystów. Liczy się każdy dolar wydany w lokalnych sklepach, hotelach i w ramach usług oferowanych przez Mauitańczyków. Tutaj to turyści mogą uratować wyspę i jej mieszkańców.

Czy podróżując, naprawdę wyjeżdżamy?

Może lubimy przemieszczać się niczym punkt na mapie, w granicach komfortu i tego, co najlepiej nam znane, oczekując, że świat dopasuje się do naszej wizji o nim. Dlaczego nie dziwi nas, że trawa rośnie na pustyni, tuż pod oknami naszego hotelowego pokoju? Czemu domagamy się, by gejsze zapozowały do zdjęć, tak jakby miesiącami tylko czekały na nasze przybycie, i sądzimy, że znajdziemy kosz dokładnie wtedy, kiedy skończy nam się woda w butelce? O ileż łatwiej jest trwać symultanicznie, w ramach tej samej przestrzeni, pozostając przy tym tylko jej biernymi obserwatorami. Możemy zwiedzać miasto z perspektywy autobusu, gondoli czy metra i jednocześnie zawsze pozostawać we własnej bańce. To zwalnia nas z wzięcia odpowiedzialności za to, co widzimy. W ten sposób spalone lasy nigdy nie będą kłuć w oczy, a zatłoczone pociągi zirytują nas tylko przez dwie stacje. Przecież i tak zaraz wrócimy do domu. Tłok, hałas i zanieczyszczenia będą trwać dalej. Zostaną na barkach tych, których los lub pech sprawił, że urodzili się w turystycznym raju.