fbpx
Tomas Halik w 1975 r., archiwum domowe
Tomáš Halík kwiecień 2020

Ksiądz podziemnego Kościoła

Wspólnota kapłańska, do której należałem, działała ostrożnie, skrycie, bardzo konspiracyjnie. Nawet mojej matce, z którą mieszkałem aż do jej śmierci w roku 1986, nie mogłem powiedzieć, że jestem księdzem.

Artykuł z numeru

Duchowe  światy Olgi Tokarczuk

Duchowe  światy Olgi Tokarczuk

Fragment książki Od podziemnego Kościoła do labiryntu wolności. Autobiografia

Wtedy [w 1978 r. – przyp. red.] było dla mnie jasne, że potajemnym wyświęceniem na księdza podejmuje człowiek znaczne ryzyko. Kiedy żegnałem się ze swym konsekratorem, powiedziałem mu, że nie wiem, co mnie czeka w Czechach i czy się jeszcze zobaczymy. On odpowiedział: „Tak, człowiek musi się liczyć ze wszystkim…” – i powiedział to tak spokojnie, że to zdanie jako uspokajająca formuła brzmiało mi w uszach jeszcze długo. Tak, powtarzałem sobie, człowiek naprawdę musi liczyć się ze wszystkim.

Dzisiaj bardzo trudno człowiekowi rozróżnić swe podświadome pragnienia i przeczucia od racjonalnych myśli, ale wydaje mi się, że nigdy zbytnio nie liczyłem się z tym, że dożyję wolności Kościoła. Spodziewałem się raczej, że prędzej czy później zostanę przez policję zdemaskowany i tak czy inaczej zlikwidowany. Pragnąłem tylko, żeby nie nastąpiło to zbyt szybko; z jednej strony, nie jestem urodzonym bohaterem tęskniącym za palmą męczeństwa, a z drugiej – chciałem jeszcze trochę służyć ludziom jako ksiądz, skoro tak długo się do tego przygotowywałem. Kiedyś mój przyjaciel Jaroslav Kašparu przyniósł wiadomość, że jeden z potajemnie wyświęconych biskupów na Morawach został znaleziony martwy w kałuży krwi. Ten przypadek do dzisiaj nie został wyjaśniony; wydaje się, że biskup został zamordowany przez agentów KGB, ponieważ miał kontakty z „podziemnym Kościołem” w Rosji. Przyjaciel pytał mnie, czy nie boję się o swe życie. „Boję się – odpowiedziałem mu szczerze – ale gwiżdżę na nie”.

Jestem przekonany, że najważniejsze nie jest to, żeby się nie bać (to może oznaczać także otępienie albo niedoinformowanie), ale to, by strach nie był motorem naszego postępowania. Strach (podobnie jak ból) może być pożytecznym sygnałem zbliżającego się niebezpieczeństwa, ale nigdy nie możemy oddać mu steru naszego życia.

Wspólnota kapłańska, do której należałem, działała ostrożnie, skrycie, bardzo konspiracyjnie, i to się okazało mądre. Schodziliśmy się wszyscy trzy razy w roku, poza tym spotykaliśmy się tylko we dwóch. Najczęściej odprawiałem mszę sam w domu bardzo wcześnie rano i w soboty albo w wyjątkowych okolicznościach u przyjaciół. Swą „prymicję” w Czechach obchodziłem z mymi współbraćmi w święto Chrystusa Króla w domku niedaleko Pragi. Potem dosyć regularnie odprawiałem mszę u mych przyjaciół, małżeństwa Kovaríków, z którymi byłem jesienią na krótkiej brytyjskiej emigracji. Okna ich mieszkania wychodziły na stary cmentarz żydowski pośród starej Pragi, często więc w czasie mszy myślałem o narodzie wybranym, Izraelu, pierwszej Bożej miłości, i prosiłem o odpuszczenie za wszelkie krzywdy, które my, chrześcijanie, wyrządziliśmy Żydom, zarówno w praskim getcie, jak i gdzie indziej na świecie. Bardzo chętnie celebrowałem też mszę w lecie z przyjaciółmi pod gołym niebem, wcześnie rano w lesie albo w górach.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się