fbpx
Łukasz Orbitowski Listopad 2014

Klawo jak cholera. Dziennik z Kopenhagi – Część 2

Kołnierze płaszczy przechodniów wciąż sterczą, czapki sięgają brwi. Ojciec drałuje z tobołkiem, gdybym się przyjrzał, zobaczyłbym maleńkie oczy wystające z wełny, obojętne na wszystko, co dzieje się wokół. Rowerzysta zawzięcie pedałuje przez gęstniejący śnieg, jakaś dziewczyna w stroju sportowym tupta czekając, aż zmienią się światła.

Artykuł z numeru

Polak katolik - tożsamość do wzięcia

Polak katolik - tożsamość do wzięcia

[Pierwsza część dziennika dostępna jest tu]

16/05/2012

Nie poszedłem na imprezę emigrantów, Agata była sama i jej się podobało.

Parter bloku, w którym mieszkamy opanowali Włosi. Prowadzą pizzerię i specyficzny spożywczak obok. Właściwie nie musiałbym wychodzić nigdzie dalej. Ich pizzeria jest, podobno, najlepszą pizzerią w Kopenhadze, co potwierdza dziki tłum kłębiący się tam co wieczór, w spożywczaku mają z kolei najlepszy chleb, jaki w życiu jadłem, kruchy i ciepły. Prócz tego oferują rozliczne sery, gotowe dania do odgrzania, w tym lazanię, oraz mają nieustającą promocję na wino, trzy butelki za, odpowiednio, 159 albo 139 koron (podziel przez pół, wyjdą złotówki).

Nie bardzo wiem, ilu tych Włochów jest, może i sześciu, za to każdy gromadzi łagodne cechy charakterystyczne. Jak mały, to i łysiejący. Jak całkiem łysy, to i całkiem malutki. Jak chudy, to do tego z wielkim nosem i kudłatym przedramieniem. Kręci się wśród nich tłuściutka blondynka rasy aryjskiej. Który szczypie ją w tyłek? Tego również nie wiem, być może wszyscy.

Schodzę po chleb, jest dziewiąta rano. W spożywczaku akurat króluje ten wychudzony, z nosem i włochatymi przedramionami. Nie zna słowa po angielsku, lecz należy do tych zacnych osobników, którym muzyka w tańcu nie przeszkadza. Dostrzega mnie, rozpoznaje, wyrzuca monolog w języku Garibaldiego, nie odrywając się od zajęć sklepowych. W czymś tam grzebie, cos układa, proszę o small bread i moja prośba wyzwala w nim niewysłowioną radość, small bread, small bread, huczy z włoskim akcentem, pokazuje palcem, żeby się upewnić, porywa ten chlebek jak sokół gołębia, próbuję się wciąć i szepczę, że jeszcze strawberry cookie. Włoch jest skonfundowany, zmarszczki tną jego wielki kinol, nic to, stukam w lodówkę, Włoch odzyskuje rezon, pakuje mi ciastko truskawkowe, podskakuje tak śmiesznie, nie odzyskawszy jeszcze postawy pionowej, nogi jeno wyrzuca w powietrze na wysokość kilkunastu centymetrów. Sokolim wzrokiem wyławia inne ciastko i dołącza do zakupów w ramach prezentu. Dziękuje mi po włosku, życzy dobrego dnia, odwdzięczam się tymi samymi słowy w języku polskim, Włoch zastyga i zaczyna się śmiać.

Ciastko jest dla Agaty. Przecież nie kupiłbym sobie ciastka, nigdy.

22/06/2012

Wieczorem jedziemy nad morze. Gdy wysiadamy z metra, o wpół do dziewiątej, wciąż jest jasno, długie promienie słońca opierają się o dachy jednopiętrowych domów, a nasze cienie są jasne, wydłużone. Cegła wpada w czerwień i brąz, drzwi są mocne, a okna mniejsze niż gdzie indziej. Widać, że ta dzielnica zyskała nowe oblicze dopiero parę lat temu, kiedy doprowadzono tutaj tory. Owiewa nas zapach świeżej soli, daleko w powietrzu wirują latawce niczym nadmuchane ptaki. Musimy przejść przez most nad niewielkim zalewem, poniżej pluskają się mężczyźni we wdziankach z masy piankowej, z tablicą informacyjną dwoje młodych gasi grilla, psss. Dalej, dalej. Nogi grzęzną w piasku pełnym pokruszonych muszelek, morze leniwie oblizuje brzeg, zanurzam palec w stalowy język i mam dosyć. Agata podwija nogawki i wchodzi, mówi, że jeszcze dwa stopnie w dół i by jej kostki wykręciło. Zmierzamy ku alejce, słucham coś o gangach w Kopenhadze, kolega z pracy coś jej o tym opowiadał, niestety ów kolega, depozytariusz wiedzy, która mogłaby mi się przydać, akurat wyleciał z roboty i nic więcej nie powie.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się