fbpx
Jerzy Surdykowski czerwiec 2010

Eros o wielu twarzach

Nie ma niczego piękniejszego i bardziej poruszającego niż para starszych ludzi, których miłość przetrwała wszystkie trudy, pokusy i pułapki i którzy dzięki niej tak dzielnie wspierają się potem wobec coraz bliższej śmierci.

Artykuł z numeru

Mistyka nadwiślańska

Przed laty, podróżując po Australii, szukałem kontaktu z resztkami dawnych mieszkańców tego kontynentu, nazwanych przez białych przybyszów – tyleż z pogardą, co ignorancją – „Aborygenami”, czyli „rdzennymi”. Nie wysilili się zbytnio transportowani z Londynu więźniowie i ich strażnicy (odległy kontynent był początkowo kolonią karną), podobną nazwę stosowano w różnych częściach świata na określenie tubylców; nawet starożytni Rzymianie nazwali „Aborigines” swoich przodków, pierwotnych mieszkańców Lacjum, z którymi potem – według legendy – zmieszali się uciekinierzy z pobitej Troi, by dać początek antycznemu supermocarstwu. Australijskim Aborygenom daleko do jednolitości; gdy zaczęto badać i opisywać ich kulturę, naliczono około 200 plemion i prawie tyle języków, nieraz tak odmiennych, że plemiona nie potrafią porozumieć się ze sobą. Nie wszyscy z nich są też czarni, wielu spośród licznego plemienia Pitjandjara to biali blondyni o negroidalnych rysach, sam takich spotykałem.

Trudno wśród dzisiejszych resztek plemion przemieszanych ze sobą i po trosze z białymi odnaleźć pozostałości dawnych zwyczajów i wierzeń. Kiedyś na stepowym płaskowyżu na zachód od nadmorskiego, tropikalnego Townsville spędziłem kilka dni w domu czarnego hodowcy bydła z plemienia Arunda, żonatego z białą, którego adres dali mi wcześniej poznani Pitjandjatrowie. Mój Czarny miał już – tak powiada się zarówno w Australii, jak w Stanach Zjednoczonych – „białą duszę”, ale przez niego poznałem wielu rozproszonych po stepie Arundów, którzy z racji odległości i rzadkiego zaludnienia zachowali jeszcze sporo pierwotnej „czerni” w swym wnętrzu. Byli powściągliwi, choć po poznaniu sympatyczni – podobnie jak farmer o białej duszy – ale szorstko, nieprzyjaźnie zwracali się do swoich kobiet, szarpali je i tłukli w razie różnicy zdań czy choćby złego humoru. Wielki to kontrast z moim gospodarzem, który swą żonę miał za księżniczkę i tak się do niej odnosił. Czyżby zbawienny skutek ucywilizowania czarnucha? Ale jeśli tak, to dlaczego kobiety Arunda akceptują brutalne traktowanie, a nawet wydają się zadowolone?

Okazało się, że to pradawny zwyczaj plemienia, oczywistość akceptowana przez obie płci. Córka jest własnością ojca i on może ją oddać lub sprzedać każdemu, podobnie żona jest własnością męża niby ubiór lub narzędzia. Ale jeśli znajdzie się silniejszy amator tej kobiety, może odebrać ją mężowi i sam używać, gdy pokona go w walce. Ale kobieta też jest wolna: gdy jej się nie podoba w rodzinie męża, może iść i szukać lepszego miejsca, a dotychczasowy właściciel nie ma prawa jej zatrzymać. Nic, tylko teraz napisać umoralniającą historyjkę o tym, jak cywilizacja białego człowieka łagodzi obyczaje krajowców. Ale niekoniecznie tak bywa, tym bardziej że nie wiadomo, czy obyczaj resztek Arundów sięga czasów dzikości czy jest zniekształconą wersją tego, co „dzicy” zobaczyli u białych. Paweł Edmund Strzelecki, polski podróżnik i odkrywca z pierwszej połowy XIX wieku w służbie korony brytyjskiej, opisuje w swoich dziennikach zupełnie inną scenę. Oto zmęczona i głodna grupa białych ze Strzeleckim na czele widzi wygodne miejsce na biwak. Ktoś inny zbliżyłby się do źródła wśród drzew, ale natychmiast rozgorzeje bitwa z obozującymi tam krajowcami. Strzelecki zna ich obyczaje, wychodzi naprzeciw, nie naruszając jednak stosownego dystansu, składa dary, na migi zapewnia o pokojowych zamiarach. Czas płynie, biali czekają, doskwierają puste żołądki. Dopiero po paru godzinach krajowcy przynoszą klika płonących patyków, znak że przybysze zostali dopuszczeni do ognia i wody, a także innych zasobów nie tyle plemienia, ile ograniczonej grupy, dużej rodziny-klanu. Ale ten sam rytuał legł u podstaw krwawego konfliktu pierwszych więźniów osadników i nadzorujących ich żołnierzy z krajowcami. Ci łatwowiernie zaprzyjaźniali się z białymi, a przybysze szybko pojmowali, że dopuszczenie do wody i ognia oznacza również dopuszczenie do kobiet. Po jakimś czasie Brytyjczycy zaczęli sprowadzać swoje trzody, a nawet małżonki. Krajowcy – zgodnie z obyczajem – uważali, że mają do nich prawo. Tego już było białym za wiele: czarnuchy zarzynają nasze owce i napastują nasze damy! Huknęły strzelby, poszły w ruch szpady. Tak zaczęło się trwające aż do połowy XX wieku wyniszczanie Aborygenów. Do dziś ich resztki spotkać można najczęściej pod sklepami monopolowymi, gdzie przepijają zasiłek otrzymany przez któregoś z członków klanu. Klan-rodzina nie zna wszak osobistej własności, wszystko jest wspólne.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się