fbpx
Jerzy Surdykowski lipiec-sierpień 2009

Drewniany samolot ląduje na wolnym rynku

Gościnność jest siostrą tolerancji. Tej najlepszej tolerancji, bo jednocześnie otwartej na obce wartości, ale gotowej obstawać przy swoich, które jej są bliskie i w które wierzy.

Artykuł z numeru

Świat w roku 2025. Prognozy, nadzieje, obawy

Najwspanialszej i najbardziej ujmującej gościnności doznałem w swoim nieco włóczęgowskim życiu, kiedy w głębokim jeszcze komunizmie – dzięki mojemu przyjacielowi, początkującemu rosyjskiemu poecie – znalazłem się w małej kołchozowej wiosce zagubionej w lasach kilkadziesiąt kilometrów od Moskwy. Kołchoz – jak to w tamtych czasach bywało – grzecznie wykonywał polecenia naczalstwa, pisał nakazane sprawozdania, ale ruski mużyk wie swoje, czego dowodem były wybudowane zgodnie z nakazem piękne szklarnie, w których wyrosły leśne drzewa, przebiły dach i zdrowo pobujały ku słoneczku. Tamtejszy ruski mużyk zajmował się bowiem głównie wynajmowaniem swojej chaty rodzinom moskiewskich urzędników niższej rangi (wyższa miała własne dacze w lepszych miejscach), pędzeniem samogonu, zbieraniem grzybów i łowieniem ryb w rzece. Skromne dochody z wynajmu wystarczały na życie, ziemniaki i inne warzywa baba wyhodowała na działce, krowę wypasła, więc po co mieć więcej? Samochodu nie kupisz, bo i tak dróg tu nie ma, telewizor wystarczy stareńki z ekranem wielkości pocztówki, bo cóż w tej telewizji ciekawego? W ten sposób mały, zagubiony w lasach kołchoz pierwszy może, ale chyba nie jedyny w Związku Sowieckim osiągnął komunizm: każdemu według potrzeb, jak Nikita niedawno obiecywał, a teraz obiecuje Lońka, co tamtego właśnie na wysokim Kremlu obalił. Cóż z tego, że nie tylko szklarnie zarosły drzewiną, ale i pola legły odłogiem? Potrzeby się skończyły, na ich zaspokojenie starcza aż nadto. Dlatego ludzie byli tu szczęśliwi, dobrzy, gościnni, wszystkim przyjaźni. Kiedy szliśmy przez wieś z moim rosyjskim przyjacielem, co chwila nawoływano nas z przydomowych ławeczek: A chodźcież, panie, opowiedzcie, co w świecie słychać! A przeczytajcież mi list od syneczka w wojsku! Częstowano nas kiszonym rydzem i wędzoną rybą, czasem nawet ukłusowaną w lesie sarniną, zapijaliśmy samogonką. Ludzie byli uszczęśliwieni z wizyty kogoś obcego, nowego; ciekawi świata, mieli na wszystko czas. Bo gościnność nie jest za darmo: wymaga poświęcenia jej czasu i serca. O tej istocie gościnności mówi ewangeliczna relacja z wizyty Chrystusa w Betanii, w domu Łazarza i jego sióstr. Maria słuchała słów gościa, Marta gorliwie usługiwała, ale to nie ona zyskała Bożą pochwałę. Istotą gościnności nie jest przecież czerwony dywan, wyżerka i napitki, ale uwaga poświęcona obcemu.

Oblicza gościnności

Gość w dom, Bóg w dom – powiadamy. Jeśli już jest, to oczywiście: czym chata bogata, tym rada! Chlubimy się staropolską gościnnością, choć wolimy nie pamiętać, że zwykle wyradzała się w przymus picia i tłustego żarcia. W spadku po dawnych czasach pozostała nam gościnność dzisiejszej polskiej pierwszej komunii albo chrztu, kiedy nikt nie myśli o Tajemnicy, tylko o bankiecie i prezentach. Wyżej stawiam gościnność kaukaską, nie dlatego bynajmniej że tam także trzeba ucztować i pić wino ani nie dlatego, że jeśli pochwalisz jakiś szczegół wyposażenia domu, będzie to odebrane jako przymówka do podarku i możesz nagle otrzymać nadspodziewanie hojny, acz wymuszony prezent. Podobnie bywa zresztą w krajach arabskich. Na Kaukazie nade wszystko radość z wizyty i duma z własnej kultury wyraża się przez taniec: zarówno po północnej, jak południowej stronie tych pięknych gór ledwie tylko zostaną wzniesione kielichy i przetoczy się oracja pierwszego toastu, już brzmi muzyka i młodzi ruszają do tańca, a za nimi coraz starsi, podochoceni winem. Smukłe, wyprostowane dziewczyny drobią nogami do coraz gorętszych rytmów, chłopaczyska wybijają jakieś hołubce, w przypływach energii wyrzucają ręce i nogi. Dzikość, duma, zapamiętanie, radość. Takim tańcem wielbili Boga ludzie Biblii. Czy to słynna lezginka czy coś innego, nie wiem do dziś, bo miejscowi nazywali swe pląsy rozmaicie. Ale czy to w blokach Nalcziku czy gruzińskich albo dagestańskich zagrodach, zawsze działo się to samo. Bywałem tam jeszcze w czasach głęboko komunistycznych, wspinając się po Kaukazie, ale już wtedy – gdy dogasało ognisko i wino stumaniło głowy – któryś z gospodarzy bacznie rozglądał się, czy kapusiów już ogarnął pijacki sen, i w kolejnym toaście powiadał: „Mój naród i Polacy zawsze mieliśmy wspólnego wroga!”. Jak nie kochać takich ludzi?

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się