fbpx
fot. Wojciech Stróżyk/Reporter, oprac.: Tymoteusz Piotrowski
Małgorzata Łukasiewicz luty 2017

Stare, nowe, dobre, złe

Tłumaczenie to zajęcie blisko spokrewnione z czytaniem. Tłumacz oczywiście czyta trochę inaczej niż czytelnik niebędący tłumaczem.

Artykuł z numeru

Islamofobie

Islamofobie

Przy lekturze zagląda pod podszewkę, do wewnątrz, patrzy, jakich to środków użył autor, by pobudzić słowa do życia. Ale zasada jest ta sama. Tłumacz czyta utwór napisany w obcym języku, a potem pozostaje mu już tylko powiedzieć po polsku, czego się doczytał. Z czytelniczych doświadczeń wynika zaś niezbicie, że przy każdej lekturze z książki może wyskoczyć coś, na co przedtem nie zwrócono uwagi, a co przecież domaga się uwzględnienia. Rozstaliśmy się z idolem przekładu, który raz na zawsze wykona całą robotę należną oryginałowi. I dobrze, bo taki pogląd całkowicie rozmija się z przepaścistością literatury.

Tłumacz przy pracy w każdej chwili zdaje sobie sprawę, że dane słowo, zdanie, cały utwór można by przetłumaczyć inaczej.

Lepiej – bo może czegoś nie dopatrzył, czegoś się nie doczytał, nie dość się postarał. Ale też nie lepiej (i nie gorzej), tylko zwyczajnie inaczej, przy innym wykorzystaniu środków językowych. Popycha do tego zarówno zdrowy krytycyzm wobec własnego produktu, jak pokusa nieustającego eksperymentowania z rodzimym językiem. Już przy przeglądaniu korekty trudno się powstrzymać, by nie zacząć wszystkiego od początku. I nie ma chyba tłumacza, który w konfrontacji z własnym przekładem sprzed choćby kilku lat nie poczułby chęci wprowadzenia miliona zmian, a właściwie przetłumaczenia rzeczy jeszcze raz i inaczej. Klawiatura sama się otwiera.

Cóż dopiero, jeśli weźmiemy pod uwagę bieg czasu i historii. Każdy przekład uwarunkowany jest w pewnej mierze aktualnymi konwencjami estetycznymi, odkryciami badaczy literatury, nie na ostatku też oczekiwaniami odbiorców. Nasze praktyki przekładowe formują się pod wpływem zwyczajów wprawdzie zmiennych, ale w danej epoce mocno wiążących. Oryginał jest jeden, a wokół niego krążą widma możliwych wersji przekładu.

Istnieje pogląd, że przekłady, w przeciwieństwie do oryginałów, starzeją się językowo. Przestają zadowalać, zaczynają razić. Właściwie trochę to dziwne. Bo jak to – jesteśmy gotowi zaczytywać się Lalką Prusa, napisaną blisko 130 lat temu, albo prozą Brunona Schulza, sprzed 80 lat, a przekłady, powstałe w tamtych czasach, nieznośnie trącą myszką?

Język ulega zmianom – to oczywiste i jest to jeden z przejawów jego żywotności. Ale czy to dyskwalifikuje jego starsze, poprzednie formy? Nawet jeśli nie używamy ich na co dzień, nadal pozostają wymowne. Bez nich językowi grozi, że będzie, owszem, aktualny i świeży, ale przeraźliwie płaski. Czy więc ewolucja języka sama w sobie to już dostateczny powód, by tłumaczyć na nowo dzieła już kiedyś przetłumaczone?

Wydaje się, że nakładają się tu sprawy z różnych porządków. Przykro o tym mówić, ale parcie na nowe przekłady wynika czasem z przyczyn pozamerytorycznych i nader przyziemnych. Z wygodnictwa wydawcy, któremu łatwiej jest zamówić nowy przekład, niż szukać spadkobierców nieżyjącego tłumacza, a może nawet wypadnie to taniej. Z marketingowej rutyny, podpowiadającej, że stempelek „nowości” przyciągnie nabywców. Z obraźliwego przeświadczenia, że publiczności należy dostarczać dzieł łatwo przystępnych i oszczędzać kłopotliwego spotkania z niedzisiejszymi wyrażeniami.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się