Każda z tabletek w twojej szafce, szufladzie czy torebce przeszła długą drogę, by trafić blisko ciebie, by być zawsze pod ręką. Proces jej wynajdywania, testowania, dopuszczania do obrotu, reklamy i sprzedaży trwał wiele lat. Na każdym z tych etapów osoby pracujące nad nowym lekiem mierzyły się z odmiennymi wyzwaniami i dylematami moralnymi – niektóre były nieuniknione, inne wywołane przede wszystkim przez… chciwość. Leki są cennym towarem i, jak wszystkie produkty, mają przynosić zyski swoim producentom. Istnieje wiele sposobów na to, aby te zyski zwiększać.
Badania na ludziach i zwierzętach
Zacznijmy od badań. każdy nowy lek musi przejść przez szereg testów. Od 2013 r. w Unii Europejskiej nie wolno sprzedawać kosmetyków testowanych na zwierzętach, nadal jednak w ten sposób testujemy leki. Badania te służą do wstępnego określenia toksyczności oraz skuteczności danej substancji. Na żywych organizmach sprawdza się także bezpieczeństwo stosowania wielu produktów chemicznych – np. to, jakie szkody wywołują po dostaniu się do oka… Pytanie, na jak wielkie cierpienie jesteśmy gotowi narazić inne czujące istoty dla zdrowia lub wygody ludzi, stanowi osobny problem moralny. W procesie produkcji leków jest to jedno z tych wyzwań, których trudno uniknąć. Dalej robi się tylko trudniej. Załóżmy, że badana przez nas substancja sprawdziła się w trakcie testów na zwierzętach – przystępujemy więc do badań na ludziach.
Przed dopuszczeniem do obrotu nowy lek przechodzi przez kilka faz badań z udziałem ludzi. Pierwsza z nich nie służy jeszcze określeniu skuteczności danej substancji – podaje się ją zdrowym ochotnikom, by ocenić bezpieczeństwo jej stosowania i zaobserwować wywoływane przez nią efekty uboczne. Uczestnicy badań pierwszej fazy, „ludzkie króliki doświadczalne”, jak sami czasem o sobie mówią, otrzymują rekompensatę finansową za wystawienie własnego zdrowia na ryzyko. Część z nich uczyniła sobie z udziału w badaniach klinicznych źródło regularnego przychodu. Czy taka forma „biopracy”, czego domagają się niektórzy testerzy leków, powinna zostać uznana za zawód? Z jednej strony, każdy ma prawo dobrowolnie i świadomie narazić samego siebie, a udział w badaniach klinicznych służy pożytecznym celom. Z drugiej strony, czy wybór podejmowany w sytuacji przymusu ekonomicznego jest w pełni dobrowolny? I czy w traktowaniu ludzkiego ciała jako zasobu, w uprzedmiotawiającym charakterze biopracy nie ma nic złego?
Załóżmy, że planujemy przeprowadzić wszystkie konieczne badania jak najszybciej i jak najtaniej, zarówno te pierwsze – na zdrowych ochotnikach, jak i następne – kiedy w celu sprawdzenia skuteczności nowego leku podamy go osobom chorym. Firmy farmaceutyczne potrafią oszczędzać na uczestnikach badań klinicznych na różne sposoby. Z powodu wysokich kosztów oraz trudności z szybkim znalezieniem odpowiedniej liczby ochotników w krajach rozwiniętych od początku lat 90. producenci leków zaczęli przenosić swoje badania do krajów rozwijających się. W państwach tych często brakuje odpowiednich regulacji prawnych chroniących uczestników eksperymentów, a wysoki poziom korupcji ułatwia obchodzenie nawet tych obowiązujących. Żeby zaoszczędzić, możemy więc testować leki na pozbawionych wykształcenia, nierzadko niepiśmiennych, żyjących w nędzy mieszkańcach globu. W końcu już sama możliwość wykonania za darmo podstawowych badań będzie dla nich nie lada okazją.
Jeden z najgłośniejszych skandali związanych z testowaniem leków w krajach globalnego Południa miał miejsce w 1994 r. Podczas epidemii zapalenia opon mózgowych firma Pfizer przeprowadzała badania nad antybiotykiem o nazwie Trovan w miejscowości Kano w Nigerii. Jak pisał Ben Goldacre, brytyjski dziennikarz, lekarz i naukowiec specjalizujący się w tropieniu systemowych wad współczesnej nauki: „nowy eksperymentalny antybiotyk był porównywany w badaniu randomizowanym z niską dawką konkurencyjnego i skutecznego antybiotyku. Zmarło 11 dzieci, mniej więcej tyle samo z obu badanych grup. Zasadnicze znaczenie ma tu fakt, że uczestników badania podobno nie poinformowano o jego eksperymentalnej naturze, a ponadto nie powiedziano im, że skuteczny lek był dostępny u przedstawicieli organizacji Lekarze bez Granic, którzy pracowali w tym samym ośrodku”[1]. W 2009 r. firma Pfizer poszła w tej sprawie na objętą klauzulą poufności ugodę z rządem Nigerii, w ramach której zgodziła się zapłacić 75 mln dolarów.
Jednak podobnych „ochotników” do udziału w badaniach klinicznych nie trzeba szukać aż tak daleko. Można ich znaleźć choćby wśród polskich bezdomnych, zwłaszcza jeśli damy im niewielkie wynagrodzenie i nie zdradzimy, że biorą udział w eksperymencie. Proces dotyczący takiego właśnie przypadku toczył się w Toruniu w latach 2009–2014, w tym roku doczekał się kontynuacji w Szwajcarii, a może trafić również do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka[2].
Niewygodne wyniki? Nie publikujmy
Załóżmy jednak, że w czasie testowania nowego leku nie chcemy łamać prawa. Dostarczamy więc pełnej informacji ochotnikom biorącym udział w eksperymentach, nie narażamy ich na nadmierne ryzyko, pozwalamy każdemu na wycofanie się z badania bez konieczności podania przyczyny, płacimy odpowiednią rekompensatę uczestnikom badań pierwszej fazy, a w kolejnych porównujemy nowy lek z odpowiednią dawką środków stosowanych w standardowym leczeniu. Okazuje się, że nasza substancja nie jest skuteczniejsza od tych dostępnych już na rynku, a co gorsza, powoduje sporo efektów ubocznych. Co możemy zrobić, by nie stracić zainwestowanych w nią pieniędzy? Zataić część niekorzystnych rezultatów i opublikować tylko te badania, których wyniki są dla nas pomyślne.
W 2009 r. rząd Wielkiej Brytanii wystąpił do Cochrane Collaboration (międzynarodowej organizacji non profit przygotowującej m.in. systematyczne przeglądy na temat leków) o zaktualizowanie danych na temat specyfiku o nazwie Tamiflu, na zapasy którego wydano z publicznych pieniędzy miliony funtów. Okazało się, że dotychczasowe rekomendacje zalecające stosowanie tego środka w leczeniu grypy oparte były na niepełnych danych. Przez następnych pięć lat naukowcy z Cochrane Collaboration starali się uzyskać od produkującej lek firmy Roche kompletne informacje ze wszystkich badań klinicznych. Otrzymali je dopiero w 2014 r. – w ostatecznym raporcie organizacji wykazano, że Tamiflu jest mniej skuteczny, niż sądzono wcześniej[3].
Skandaliczna praktyka wybiórczego publikowania wyników może skończyć się w Unii Europejskiej w 2019 r. wraz z wejściem w życie nowych przepisów i powstaniem ogólnoeuropejskiej platformy poświęconej badaniom klinicznym. O wprowadzenie w tym zakresie nowych regulacji od lat walczy międzynarodowa organizacja o nazwie AllTrials założona m.in. przez „The BMJ” (dawniej: „The British Medical Journal”) oraz The Centre for Evidence-Based Medicine w Oksfordzie.
Załóżmy jednak, że nasz nowy i średnio skuteczny lek zostaje dopuszczony do obrotu w większości krajów na świecie. W jaki sposób możemy zwiększyć jego sprzedaż?
Różne strategie reklamy
Stworzenie skutecznej kampanii marketingowej najłatwiej przyjdzie nam w Stanach Zjednoczonych – kraju, gdzie dozwolone jest adresowanie reklam leków na receptę wprost do pacjentów. Możemy więc przygotować serię spotów radiowych i telewizyjnych, w których spróbujemy przekonać odbiorców, że: po pierwsze, cierpią na daną chorobę, a po drugie, powinni spytać swojego lekarza o konkretny, produkowany przez nas lek.
W Polsce, podobnie jak w innych krajach Unii Europejskiej, taka praktyka jest zakazana. Przekaz reklamowy kieruje się więc przede wszystkim do tych, którzy recepty wystawiają. Lekarzy odwiedzają w ich gabinetach przedstawiciele medyczni, prezentując zalety danego leku i zachęcając do jego przepisywania. Reklamy, konkursy online z wiedzy o leku z nagrodami oraz sponsorowane artykuły nie są rzadkością na dostępnych tylko dla lekarzy internetowych portalach medycznych. Przemysł farmaceutyczny finansuje wielu specjalistom wyjazdy na konferencje i płaci za udzielanie wykładów. Informacja o tym, że dane szkolenie lub wykład są sponsorowane, często nie zostaje ujawniona – choć jest to niezgodne z etyką zawodową oraz standardami dobrych praktyk przyjętymi w obrębie samego przemysłu farmaceutycznego.
Mimo że w Polsce złote czasy dla przedstawicieli medycznych – wykupywanie lekarzom drogich wycieczek turystycznych czy wręczanie luksusowych prezentów – przypadały na lata 90., liczne badania wykazują od lat, że nawet drobne upominki i przysługi – choćby takie jak fundowanie posiłków czy wręczanie darmowych próbek leków – wywierają wpływ na to, co przepisują lekarze[4]. Co więcej, informacje na temat leków zawarte w materiałach dostarczanych przez przedstawicieli medycznych są często wybiórcze lub tendencyjne[5], lecz większość lekarzy w Polsce i tak raczej ufa ich rzetelności[6].
Innym ważnym elementem strategii marketingowej firm farmaceutycznych są tzw. liderzy opinii – wpływowi naukowcy, lekarze, specjaliści z danej dziedziny. Nic dziwnego, że producenci leków dążą do współpracy z ekspertami, jeśli chcą prowadzić badania wysokiej jakości. Po ekspertyzę liderów opinii sięgają także instytucje publiczne. I tutaj często rodzi się konflikt interesów.
Naukowcy doradzający Światowej Organizacji Zdrowia w sprawie pandemii grypy – kluczowi autorzy wydanych w 2004 r. wytycznych pt. WHO Guidelines on the Use of Vaccines and Antivirals during Influenza Pandemics – otrzymywali wynagrodzenia od firm produkujących szczepionki przeciwko
grypie, a informacja o konfliktach interesów nie została zamieszczona w tym dokumencie[7]. Oczywiście taka sytuacja nie musi z konieczności prowadzić do nadużyć. Nie dowiedziono, by autorzy wspomnianych wyżej wytycznych pisali je na „zlecenie” konkretnych firm farmaceutycznych. Niemniej samo zaistnienie konfliktu interesów stawia jednostkę w trudnym położeniu i podważa zaufanie do instytucji, w której ma on miejsce.
Większość opisanych wyżej strategii marketingowych dotyczy leków dostępnym na receptę. W Polsce jednak to masowa reklama leków typu OTC (ang. over-the-counter drug, bez recepty) oraz suplementów diety stanowi szczególny problem. Od lat rekordzistą w wydatkach na reklamę jest Aflofarm Farmacja Polska. Załóżmy na chwilę, że substancja, którą chcemy sprzedawać, jest suplementem. Możemy zapomnieć o wszystkim, co napisane do tej pory. Żeby wprowadzić na rynek suplement, nie trzeba przeprowadzać żadnych badań klinicznych ani wykazywać jego skuteczności, ponieważ nie jest lekarstwem i nie służy leczeniu. Z prawnego punktu widzenia jest to żywność – jak cukierki w formie tabletek. Wystarczy zainwestować w reklamę i systematycznie wmawiać odbiorcom, że cokolwiek robią, potrzebują białka albo magnezu, a potem już tylko sprzedawać…
Spożycie suplementów w Polsce stale rośnie, choć Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów przestrzega: „Nie diagnozuj swojego stanu zdrowia (ani zdrowia Twojego dziecka) na podstawie reklam. Te same objawy (m.in. przemęczenie, apatia, brak apetytu) mogą mieć różne przyczyny, niekoniecznie związane z brakiem magnezu. (…) To, że jesteś aktywny fizycznie, czy też ukończyłeś 60. rok życia, nie oznacza, że brakuje Ci konkretnej substancji odżywczej. (…) Stosowanie suplementów diety u dzieci, zwłaszcza poniżej 6. roku życia, bez wskazania lekarskiego może zaszkodzić rozwijającemu się organizmowi (…). Reklamy często sugerują niedobory np. wapnia u najmłodszych. Tymczasem bez odpowiednich badań nie możesz stwierdzić, czego rzeczywiście brakuje Twojemu dziecku”[8].
Co gorsza, tegoroczny raport Naczelnej Izby Kontroli wykazał, że z powodu braku odpowiedniego nadzoru nad procesem rejestracji oraz produkcji suplementów można w nich znaleźć wiele groźnych dla zdrowia substancji. Ich reklamy nierzadko wprowadzają konsumentów w błąd, a Polacy nie rozumieją, na czym polega różnica między suplementami a lekami.
Wróćmy jednak do poprzednich założeń – nasz lek ma zwalczać poważną chorobę, a pacjenci mogą go kupić wyłącznie po okazaniu w aptece recepty. Badania, które przeprowadzono, wykazały, że powstał produkt średniej jakości. Nie opublikowaliśmy jednak części wyników i wysłaliśmy przedstawicieli medycznych do przychodni w całym kraju, by przekonywać lekarzy, że jest inaczej. Co jeszcze można zrobić, aby zarobić?
Lobbing
Nie tylko lekarze i naukowcy mają wpływ na to, które lekarstwa przynoszą najwięcej zysku. Kolejnym ogniwem w walce o wzrost sprzedaży są politycy i urzędnicy, metodą zaś – lobbing. Polega on m.in. na kontaktowaniu się z parlamentarzystami i urzędnikami, przygotowywaniu i rozprowadzaniu materiałów informacyjnych czy organizowaniu konferencji i przyjęć, na które zaprasza się pracowników instytucji państwowych i międzynarodowych. Cele aktywności lobbingowej przemysłu farmaceutycznego różnią się w zależności od tego, jakie decyzje zapadają na danym szczeblu władzy. Na poziomie krajowym naciski mogą dotyczyć m.in. wpływu na listę leków refundowanych lub na kształt prawa farmaceutycznego. Na poziomie międzynarodowym celem może być natomiast kształtowanie regulacji dotyczących ochrony własności intelektualnej (np. w prawie unijnym czy w międzykontynentalnych umowach handlowych, takich jak TTIP – ang. Transatlantic Trade and Investment Partnership). Polska prawna definicja lobbingu ogranicza go jednak do wywierania wpływu na organy władzy publicznej w procesie stanowienia prawa – nie obejmuje więc decyzji podejmowanych np. przez Ministerstwo Zdrowia. Choć w Polsce funkcjonuje także obligatoryjny rejestr dla podmiotów lobbujących w Sejmie, obowiązek rejestracji dotyczy wyłącznie zawodowych lobbystów działających na rzecz osób trzecich – a nie np. związków przedsiębiorców czy poszczególnych firm występujących we własnym imieniu.
Zdaniem amerykańskiej organizacji pozarządowej The Center for Responsive Politics to branża związana ze sprzedażą farmaceutyków oraz innych produktów zdrowotnych wydaje na lobbing najwięcej – w 2016 r. miało to być prawie 250 mln dolarów (na terenie USA). Przemysł farmaceutyczny zostawia w tym względzie daleko w tyle branżę ubezpieczeniową (ok. 145 mln dolarów) oraz branżę paliwową (ok. 115 mln dolarów). Z kolei w 2012 r. organizacja pozarządowa Health Action International wraz z Corporate Europe Observatory oszacowały w swoim raporcie, że w całej Europie firmy farmaceutyczne mogą wydawać na lobbing ok. 91 mln euro rocznie[9].
W jaki sposób wykorzystać lobbing, by zwiększyć sprzedaż? Do tego, jak wpływać na listy leków refundowanych z użyciem samych pacjentów, jeszcze przejdziemy – będzie to przykład lobbingu niejawnego. Załóżmy jednak, że sprzedajemy lek przeciw chorobom zakaźnym. Możemy więc wykorzystać głodne sensacji media, by napędzić strach przed epidemią i wywołać popyt na stworzony produkt.
W 2009 r. Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła pandemię grypy wywoływanej wirusem H1N1 (zwanej w mediach świńską grypą). Stosując się do określonych wcześniej wytycznych, wiele krajów zgromadziło zapasy zalecanych szczepionek – przykładowo: „Francja zamówiła 94 mln szczepionek, z czego udało się anulować zamówienie na 50 mln dawek. (…) Łącznie kraj został obciążony rachunkiem na 365 mln euro, a na półkach magazynów pozostało 25 mln dawek szczepionek tracących ważność z końcem 2010 r.”[10]. Zdecydowana większość zakupionych szczepionek nigdy nie została użyta. Rok po ogłoszeniu pandemia została odwołana. W 2010 r. Światowa Organizacja Zdrowia podała, że na całym świecie potwierdzono 18 449 przypadków śmierci spowodowanych wirusem H1N1 – czyli znacznie mniej niż umiera rocznie z powodu epidemii sezonowej grypy (między 250 tys. do 500 tys. zgonów).
Negocjowanie cen i zmowy cenowe
Ceny leków innowacyjnych, chronionych patentem są zazwyczaj o wiele wyższe od cen leków generycznych – czyli ich zamienników. Koszt wyprodukowania kopii już przebadanego leku jest wielokrotnie niższy od kosztów sfinansowania całego procesu wprowadzenia do obrotu nowej substancji. Ochrona patentowa, dająca producentom czasową wyłączność na sprzedaż danego leku, ma im zapewnić zyski, a w dłuższej perspektywie zachęcić kolejne firmy do inwestowania w kosztowne badania. Firmom opłaca się więc ją pozyskać, choć nie gwarantuje ona bezwarunkowej wyłączności na produkcję i sprzedaż leku zawierającego daną substancję.
Międzynarodowa ochrona praw własności intelektualnej, w tym ochrona praw patentowych dotyczących leków, uregulowana została m.in. w porozumieniu TRIPS (ang. Agreement on Trade-Related Aspects of Intellectual Property Rights) przyjętym przez członków Światowej Organizacji Handlu. W ramach obowiązujących norm międzynarodowych niektórym krajom udawało się w przeszłości zdobyć licencje przymusowe na produkcję lekarstw chronionych patentem (przykład – 2007 r., Brazylia, lek przeciwko wirusowi HIV o nazwie Efavirenz) w sytuacji zagrożenia zdrowia publicznego. Nadal jednak wysokie ceny leków innowacyjnych powodują, że duża część mieszkańców naszego globu po prostu nie jest w stanie ich nabyć.
Ochrona patentowa to nie jedyny czynnik decydujący o tym, ile płacimy za leki. W różnych krajach obowiązują różne modele refundacji i negocjacji cenowych między instytucjami zamawiającymi a firmami farmaceutycznymi. To także dlatego ceny leków różnią się w zależności od kraju. Najdroższe są w USA, gdzie nie ma jednego publicznego podmiotu negocjującego ich ceny[11]. W 2013 r. stan Maine zalegalizował zamawianie tańszych leków z Kanady przez pacjentów na własny użytek. Prawo to zostało zaskarżone przez związek firm farmaceutycznych PhRMA, a dwa lata później sąd uznał je za niekonstytucyjne[12].
Jeśli w pogoni za zyskiem jesteśmy gotowi sięgać po radykalne środki, możemy utrudniać innym producentom stworzenie kopii naszego leku lub, wręcz przeciwnie, dokonać nielegalnej zmowy cenowej, dzięki czemu nasz lek oraz jego zamienniki będą równie drogie. W wykazie niezbędnych w każdym kraju medykamentów, publikowanym co dwa lata przez Światową Organizację Zdrowia w formie Listy leków podstawowych, znajduje się m.in. pirymetamina. Lek ten dostępny był w sprzedaży od ponad 60 lat jako deraprim (środek na toksoplazmozę – chorobę pasożytniczą, stosowany także w terapii chorób towarzyszących AIDS). W 2015 r. w Stanach Zjednoczonych środek ten podrożał w ciągu jednej nocy z 13,5 do 750 dolarów za tabletkę, po tym jak produkująca go firma zmieniła właściciela[13].
Pacjenci – ostatnie ogniwo
Kiedy usiłuje się wciągnąć nowy i średnio skuteczny lek na listę leków refundowanych, można próbować wywrzeć wpływ na Agencję Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji oraz podejmującego ostateczne decyzje ministra zdrowia, używając do tego… organizacji zrzeszających pacjentów. Wraz z demokratyzacją medycyny to sami pacjenci coraz częściej znajdują się w centrum zainteresowania producentów towarów farmaceutycznych. Firmy te i organizacje podpisują nietypowe umowy sponsoringowe. Pomyślmy o sponsorowanych festiwalach muzycznych, filmowych czy o wydarzeniach sportowych. Sponsoring służy poprawie wizerunku sponsora, więc jego logo jest zazwyczaj wszechobecne na materiałach związanych z ufundowanym wydarzeniem. Stowarzyszenia pacjentów nie lubią się chwalić swoimi relacjami finansowymi z producentami leków, ponieważ podważają one ich wiarygodność.
Jaka jest skala tego zjawiska? Spośród 104 dużych amerykańskich organizacji pacjentów 83% przyznało się do otrzymywania finansowego wsparcia od przemysłu (farmaceutycznego, medycznego lub biotechnologicznego). Co najmniej 39% z nich otrzymało od przemysłu kwotę wynoszącą milion dolarów rocznie lub więcej. Co jeszcze ciekawsze, 36% spośród tych 104 organizacji ma w radzie zarządzającej co najmniej jedną osobę będącą jednocześnie (lub w przeszłości) w kierownictwie firmy farmaceutycznej, biotechnologicznej lub handlującej sprzętem medycznym[14].
Jak jest w Polsce? Informacje o wpłatach przekazywanych przez niektóre firmy farmaceutyczne polskim organizacjom pacjentów można wyszukać na stronie internetowej Związku Pracodawców Innowacyjnych Firm Farmaceutycznych INFARMA. Także tam znajdziemy kwoty przekraczające miliony złotych. Jak dotąd na żadnej ze stron internetowych polskich organizacji pacjentów nie znalazłam informacji o tym, ile i na co otrzymała ona pieniądze od poszczególnych firm farmaceutycznych.
Tymczasem to producenci leków przekazują organizacjom fundusze na zrealizowanie wielu kampanii zdrowotnych czy stworzenie stron internetowych poświęconych poszczególnych chorobom oraz optymalnym metodom ich leczenia. Choć logo firm farmaceutycznych znajdziemy na stronach niektórych stowarzyszeń, zazwyczaj brakuje go już na stronie lub plakacie samej kampanii zdrowotnej prezentowanej jako akcja danego stowarzyszenia. To firmy dostarczają pacjentom publikacji na temat danej choroby, finansują wyjazdy na konferencje, sponsorują wykłady. Przekonują pacjentów, że nowy lek jest lepszy niż stary, że skuteczna terapia musi być droga – nawet kiedy jest dokładnie odwrotnie. W ten sposób nieobiektywne treści trafiają na strony internetowe prowadzone przez samych pacjentów. Niektóre stowarzyszenia lobbują w Ministerstwie Zdrowia za wpisaniem leków swoich darczyńców lub sponsorów na listę zapewniającą refundacje, nawet gdy tańsze i równie skuteczne leki już się na niej znajdują.
Nie oznacza to oczywiście, że wszystkie działania takich organizacji szkodzą samym pacjentom. Wykonują one dużo pożytecznej pracy i pomagają wielu chorym. Jednak konflikty interesów podważają ich wiarygodność, a to szkodzi wszystkim. Pacjenci stracą skuteczną reprezentację, jeśli Ministerstwo Zdrowia będzie widziało w ich stowarzyszeniach zakamuflowanego wysłannika firm farmaceutycznych.
Zagubiony etos nauki
Dotarliśmy do końca – udało nam się wyprodukować średnio skuteczny lek i świetnie na tym zarobić. Czy coś zgubiliśmy po drodze? W klasycznym ujęciu Roberta K. Mertona na etos nauki składają się cztery elementy: uniwersalizm, komunizm, bezinteresowność i zorganizowany sceptycyzm.
Uniwersalny charakter nauki oznacza dążenie do maksymalnej obiektywności. Twierdzenia naukowe są fałszywe lub prawdziwe niezależnie od tego, kto je sformułował lub ufundował prowadzące do nich badania. Opisane wyżej praktyki przemysłu farmaceutycznego podważają jednak zaufanie do całej nauki i medycyny konwencjonalnej, psując ją stronniczym przedstawianiem faktów.
Drugi z elementów etosu – Mertonowski komunizm – oznacza, że wiedza powinna być dobrem wspólnym, a dostęp do niej jak najbardziej otwarty. Tymczasem w pogoni za zyskiem dochodzi do utajniania wyników badań. To zaś może nie tylko szkodzić pacjentom, ale też hamować rozwój nauki.
Bezinteresowność nie oznacza, że badacze muszą być altruistami. W etos nauki wpisuje się jednak przekonanie, że wiedza stanowi cel sam w sobie. Dziś natomiast badania naukowe są w dużym stopniu finansowane przez przemysł, a zdobyta dzięki nim wiedza stanowi wartość tylko wtedy, gdy maksymalizuje zyski.
Zorganizowany sceptycyzm to złożony system weryfikacji nowych odkryć – skłonność do podważania każdej teorii, sprawdzenia wszystkich wyników. Opisane wyżej konflikty interesów osłabiają ten system.
Czy to wszystko oznacza, że współczesną naukę i medycynę należy odrzucić? Nie. Nie mamy od nich nic lepszego. Wyrzucenie tabletek, które nosimy w torebkach, i zastąpienie ich czosnkiem lub inną „naturalną terapią” nie jest dobrym rozwiązaniem. Mimo opisanych w tym artykule skrajnych przypadków nadużyć medycyna robi niekwestionowane postępy. Firmy farmaceutyczne dostarczają wielu skutecznych leków, a długość życia ludzi na całym świecie stale się wydłuża.
Co więcej, od lat podejmowane są kolejne kroki prawne, których celem jest naprawa sytuacji. Wystarczy wspomnieć nakazujący ujawnienie relacji lekarzy z producentami leków The Physician Payments Sunshine Act w Stanach Zjednoczonych czy obowiązek składania oświadczeń dotyczących przyjmowanych od firm farmaceutycznych korzyści majątkowych przez konsultantów krajowych w polskim systemie ochrony zdrowia. Jednak zarówno w Polsce, jak i na świecie walka o jawność i dostęp do bezstronnych informacji w medycynie szybko się nie skończy.
[1] B. Goldacre, Złe leki. Jak firmy farmaceutyczne wprowadzają w błąd lekarzy i krzywdzą pacjentów, tłum. A. Sznajder, Katowice 2013, s. 135.
[2] M. Matzke, Testy szczepionek na bezdomnych w Polsce, „Deutsche Welle”, 9 czerwca 2017, http://www.dw.com/pl/testy-szczepionek-na-bezdomnych-w-polsce-nowa-sprawa-w-sądzie/a-39181391 (dostęp: 7 lipca 2017).
[3] R. van Noorden, Report Disputes Benefit of Stockpiling Tamiflu, „Nature”, 10 kwietnia 2014, http://www.nature.com/news/report-disputes-benefit-of-stockpiling-tamiflu-1.15022 (dostęp: 7 lipca 2017).
[4] Zob. np. C. DeJong, T. Aguilar, C. Tseng, G.A. Lin, W.J. Boscardin, R.A. Dudley, Pharmaceutical Industry-Sponsored Meals and Physician Prescribing Patterns for Medicare Beneficiaries, „JAMA Internal Medicine” 2016, nr 176 (8), s. 1114–1122.
[5] D. Stryer, L.A. Bero, Characteristics of Materials Distributed by Drug Companies. An Evaluation of Appropriateness, „Journal of General Internal Medicine” 1996, nr 11, s. 575–583.
[6] M. Makowska, Etyczne standardy marketingu farmaceutycznego, Warszawa 2010, s. 213.
[7] D. Cohen, P. Carter, WHO and the Pandemic Flu “Conspiracies”, „BMJ” 2010, nr 340.
[8] Co warto wiedzieć o suplementach diety. Poradnik konsumencki, Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, Warszawa 2015, https://uokik.gov.pl/download.php?plik=17285 (dostęp: 7 lipca 2017).
[9] M. Day, Drug Firms May Be Spending as Much as € 91 m. a Year on Lobbing in Europe, „BMJ” 2012, nr 344.
[10] P. Polak, Nowe formy korupcji. Analiza socjologiczna sektora farmaceutycznego w Polsce, Kraków 2011, s. 379.
[11] R. Langreth, B. Migliozzi, K. Gokhale The U.S. Pays a Lot More for Top Drugs Than Other Countries, „Bloomberg”, 18 grudnia 2015, https://www.bloomberg.com/graphics/2015-drug-prices/ (dostęp: 7 lipca 2017).
[12] Maine Drug Importation Law Ruling, „CIS by Deloitte”, 5 marca 2015, http://www.cisbydeloitte.com/cis-compliance-blog/maine-drug-importation-law-ruling/ (dostęp: 7 lipca 2017).
[13] A. Pollack, Drug Goes From $13.50 a Tablet to $750, Overnight, „The New York Times”, 20 września 2015, https://www.nytimes.com/2015/09/21/business/a-huge-overnight-increase-in-a-drugs-price-raises-protests.html?_r=0 (dostęp: 7 lipca 2017).
[14] M.S. McCoy, M. Carniol, K. Chockley, J.W. Urwin, E.J. Emanuel, H. Schmidt, Conflicts of Interest for Patient-Advocacy Organizations, „The New England Journal of Medicine” 2017, nr 376, s. 880–884.