fbpx
z Radosławem Markowskim rozmawia Adam Puchejda wrzesień 2011

Rzeczpospolita leniwa

Nasza świadomość polityczna to kłębowisko paradoksów; wygląda mniej więcej tak: nie znosimy partii, polityków, parlamentarzystów, a kiedy przychodzą wybory, głosujemy bezrefleksyjnie na jedynkę i dwójkę danej listy. Co to oznacza? Ano tyle, że my jako obywatele jesteśmy po prostu niesłychanie leniwi. Nie chce się nam minimalnego trudu włożyć w to, żeby się czegoś o kandydatach dowiedzieć.

Artykuł z numeru

Kto się boi feministek?

Zbliża się koniec kadencji obecnego parlamentu – jak Pan ocenia te cztery ostatnie lata?

Uważam, że wszystko należy mierzyć względem czegoś, dlatego też ocena Polski AD 2011 musi uwzględniać pewien kontekst. Chcę tylko przypomnieć, że w momencie startu w 1989 roku Polska mimo ogromnych zasług w obalaniu komunizmu nie należała do grona państw, którym wróżono wielką karierę. Kiedy jeździłem wtedy do różnych ośrodków naukowych na Zachodzie, to zawsze mi powtarzano, że trzy rzeczy staną nam na przeszkodzie: zaściankowość polskiego kościoła, ogromne wręcz masy zacofanego chłopstwa i najistotniejsze – problem nadmiaru mobilizacji w stosunku do instytucjonalizacji; twierdzono mianowicie, że „Solidarność” jako wielki ruch społeczny będzie miała ogromne kłopoty z dostosowaniem się do warunków normalnej demokratycznej polityki. Historia – jak się okazało – była nieco inna, a ostatnie cztery lata to paradoksalnie okres najszybszego rozwoju Polski. Za PiS-u gdy rozwijaliśmy się w tempie 6% PKB rocznie, nasze otoczenie notowało ok. 4–5%. Nikogo specjalnie nie goniliśmy, raz było troszkę lepiej, raz gorzej. Ale w momencie kiedy wszystkie kraje wokół miały po minus kilkanaście albo minus parę procent, a my byliśmy tą zieloną wyspą z 1,7% wzrostu PKB – wtedy naprawdę doganialiśmy innych z Europy Środkowo-Wschodniej i nie tylko. Właśnie dowiedzieliśmy się, że jesteśmy uważani za jedną z kilku najbardziej pożądanych gospodarek dla światowych inwestorów; przegoniliśmy Singapur, USA i parę innych krajów, z którymi porównania jeszcze kilka lat temu wydawałyby się nam niedorzeczne. Po 1989 roku mieliśmy dwa okresy takiego przyspieszenia: jeden w latach 1993–1997 za rządów SLD i PSL, które zbierały plon wcześniejszych reform i kiedy mieliśmy ciągle do wykorzystania tzw. rezerwy proste – Polska była na tyle zapóźniona, że było nam łatwiej rozwijać się szybciej niż Czechy czy Węgry. Drugi okres tej szczególnej prosperity to właśnie trzy, cztery ostatnie lata, kiedy dzięki relatywnym sukcesom gospodarczym Polska stała się ważnym i przewidywalnym partnerem międzynarodowym.

Wiele osób nie podziela jednak Pańskiego optymizmu. Krytycy dzisiejszej polskiej sceny politycznej wskazują przede wszystkim na problem swoistego „zabetonowania” lub „zamurowania” obecnego systemu partyjnego, co prowadzi do tego, że dokonujemy wyboru między większym i mniejszym złem, a na procesy gospodarcze i tak nie mamy wielkiego wpływu.

Nie zgadzam się z takim twierdzeniem. Powiem więcej, naszym problemem jest – przeciwnie – brak stabilności politycznej. W Polsce mamy do czynienia nie tylko z bardzo niską frekwencją, ale także z bardzo wysoką chwiejnością wyborczą – Polacy po prostu dość często zmieniają zdanie co do swoich politycznych preferencji. Moim zdaniem, kiedy mówimy o polskiej demokracji, powinniśmy wykazać się większą dozą cierpliwości. Dolegliwością, nie tylko polską, ale wszystkich ościennych krajów, jest to, że w zdecydowanej większości z nich właściwie przy okazji każdych wyborów odwołujemy rządzących. Mamy fundamentalny problem z zachowaniem pewnej stałości instytucjonalnej, a to wynika z kiepskiej socjalizacji politycznej i świadomości ekonomicznej ogółu; zbyt wiele i dość naiwnie oczekujemy po rządzących. A ogólniej, od lat wszyscy wiemy, że czteroletnie cykle wyborcze to prawdziwe nieporozumienie. Po prostu partia dochodząca do władzy, jeżeli chce coś naprawdę zmienić, nie może tego zrobić w trzy, trzy i pół roku; żeby czegoś dokonać potrzeba co najmniej pięciu, sześciu lat rządzenia. Prosty postulat to zmienić cykle wyborcze na właśnie pięcio- czy sześcioletnie, z jednoczesnym wprowadzeniem referendum oceniającym rząd np. w czwartym czy piątym roku kadencji. Gdyby działo się coś złego, taki rząd można by odwołać powiedzmy przy 70% głosów negatywnych. Koniecznie należy zastanowić się nad naszymi instytucjami politycznymi. Bo właściwie dlaczego mamy tak dziwaczny senat (tzn. bez określenia, jaką funkcję ma pełnić i czym się różni od Sejmu), po co nam w ogóle senat; a skoro już istnieje, to po co nam tak silny urząd prezydenta? Należy się zdecydować: albo precyzyjnie zdefiniowana rola senatu, albo silna prezydentura.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się