fbpx
Jacek Podsiadło luty 2011

Pokrewne dusze i duszpasterze

Pamiętacie jeszcze naszą przechadzkę szlakiem starych ostrowieckich widokówek? I jak to z lewej strony, znad rzeki i z Parku Miejskiego, wzywał nas Szlak Wagarowicza? Wtedy, strzymywani turystyczną powinnością, oparliśmy się tej pokusie, temu zewowi krwi. Za to dziś już Was tam zabiorę, i to z samego rana. Lecz czy będzie to spacer ku początkowi dnia, czy podróż do kresu nocy, to się dopiero okaże.

Artykuł z numeru

Europa a turecki eksperyment

Jest wrzesień 1982 roku. Od niedawna jestem, wstyd to powiedzieć, pełnoletni. Zaczął się właśnie rok szkolny, ale już nie dla mnie namydla swe pedagogiczne ciało i pakuje je w kolejne za ciasne reformy. Zasadniczo moja bolesna kariera naukowa dobiegła końca dość dawno. Jednak presja ze strony rodziców spowodowała jeszcze jeden edukacyjny zryw po tegorocznych wakacjach, zresztą całkowicie pozorny; mój wkład weń stanowiły niesamodzielność, niedojrzałość, niezaradność, nieporadność w mówieniu „nie” i ogólne nieudacznictwo. Bodajże staraniem ciotecznej siostry, nauczycielki, zostałem dopisany do listy ofiar drugiego w mieście liceum ogólnokształcącego. I oto nagonka kolejnego dnia zapędziła mnie na przystanek autobusowy, gdzie jak bydlę szykowane na rzeź nie miałem innego wyjścia, jeno wejście do autobusu podążającego w kierunku mej nowej szkoły.

Zwykła Złota Polska Jesień byłaby może do zniesienia, ale tego słonecznego ranka prawdziwe Indiańskie Lato było obecne w chłodnym po nocy powietrzu. W powietrzu tym wszystkie przygody świata wisiały jak dojrzałe, zakazane jabłka czekające na śmiałka, który je zerwie. Nie musiały mnie długo prosić. Wysiadłem w połowie Drogi do profesury i togi, na przystanku „na Alei”. Przebiegłem na drugą stronę ulicy i za pocztą, a przed Zetdekiem, skręciłem ku zielonym oparom Parku Miejskiego. Żegnajcie, katedry, żyjcie długo, gronostaje.

Słońce wchodziło na palcach światła w parkowe mateczniki i nic nie zwiastowało mających nadejść wydarzeń. Nie lękajcie się tej narracji rodem z kryminału za dwa złote, moje zwłoki nie zostaną znalezione na ścieżce zdrowia, z zaciśniętym wokół szyi łańcuchem od huśtawki. Znaleziony zostanę na ławce, żywy i pogrążony w twórczości. W owych czasach składałem swoje pierwsze wierszyki o tytułach takich jak „Samotność”, „Miłość”, „Szczęście”, „Ból” itp. I aura tego przedpołudnia wyzwoliła we mnie moce twórcze domagające się natychmiastowego spożytkowania. Gryzłem się więc z myślami, gryzłem długopis i od czasu do czasu dopisywałem kolejną głęboką i piękną frazę do powstającego „wiersza”. W pewnej chwili grzecznie, z zapytaniem, czy można, przysiadł się do mnie nieznany mężczyzna, niesłusznej budowy ciała i taki bardziej czarniawy. Trochę mi to utrudniało skupienie, ale co poradzić, ławka była wspólną własnością ostrowieckiego społeczeństwa. Potem facet się odezwał. Było to chyba coś w rodzaju przepraszamczymogęspytaćcotampiszesz. Zdaje się, że odburknąłem coś zdawkowo i zniechęcająco. A wtedy on powiedział:

– Może wiersz?

Było to jak cios obuchem gdzieś między ciemieniem a uchem. Było to jak promień słońca w kopalni, pół kilometra niżej, niż chowa się trupy. Było to jak spotkanie Mickiewicza i Słowackiego, którzy cudem odnaleźli się gdzieś w kosmosie i połączyli w mistycznym pocałunku niczym jurny Sojuz z mitycznym Apollem. Oniemiałem. Jak on to odgadł? Jasnowidz? Detektyw? Pokrewna dusza?

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się