fbpx
Paweł Taranczewski styczeń 2010

Moje świętych obcowanie

Pamiętam rozmowę z księdzem Tischnerem, ostatnią chyba, kiedy już właściwie wcale nie mówił. Leżał, a ja powiedziałem: „Słuchaj, ja właściwie myślę, że tutaj, po tej drodze, to Pan Jezus ze świętym Pietrem i Pawłem idą sobie i z ludźmi gadają…”. A on wyszeptał: „Tak”.

Artykuł z numeru

Świętych wyobcowanie i inne z nimi kłopoty

Chronologicznie rzecz biorąc, moim pierwszym kontaktem ze świętymi było spotkanie z Teresą z Lisieux (jak się miało okazać, jest ona lekarzem pierwszego i ostatniego kontaktu). Moja matka była wówczas ciężko chora i u Teresy z Lisieux szukała ratunku, żeby to cierpienie jakoś sobie wytłumaczyć i znieść. Widziałem, że jej to pomagało. Plącząc się koło jej łóżka i biblioteki, czytałem Łaski i cuda Teresy z Lisieux[1], gdzie najbardziej fascynowały mnie obrazki przedstawiające działania św. Teresy w czasie I wojny światowej: ktoś tonie, a ona go ratuje, ktoś ma urwaną nogę, a ona ją przykleja itp. I te wizje: że jest ta okropna rzeczywistość wojenna – bomby, szrapnele, Niemcy, Francuzi, a obok inna rzeczywistość, która interweniuje. Taki był mój dziecinny kontakt ze Świętą.

Jako starszy chłopak zacząłem czytać pisma św. Teresy z Avila, zwłaszcza Autobiografię i Twierdzę wewnętrzną. Na początku ta lektura wywierała na mnie wpływ raczej niszczący: św. Teresa wypowiada się bowiem przeciwko modlitwie ustnej, a zaleca modlitwę myślną. Przestałem więc najpierw nawet odmawiać pacierz, a potem nie byłem w stanie nawet się przeżegnać. Ale Benedykt, następny święty, po którego pisma sięgnąłem, nauczył mnie, że modlitwa ustna jest potrzebna, bo słowo ma sens i powoduje, iż myśl nie ucieka. Wagę słowa zrozumiałem na stare lata i dlatego odmawiam pacierz, jak Pan Bóg przykazał. Ale ogromny konstruktywny wpływ na mnie miała wizja „twierdzy wewnętrznej” św. Teresy z Avila, która do dziś mi została jako coś w rodzaju teorii budowy ludzkiej psyche.

Kolejna moja święta jest również karmelitanką – to Edyta Stein (s. Teresa Benedykta od Krzyża). Była świętą „inteligencką” i udowodniła mi, że również „wykształciuchy” mają w Kościele świętym swoje miejsce. Notabene dziwi mnie, że w kościołach karmelitańskich, w każdym razie w Krakowie, nie widziałem kaplicy Edyty Stein. W Edycie Stein nie było taniej, dewocyjnej pobożności; to „święta uniwersytecka”.

Antidotum na ten karmelitański ekstatyzm jest dla mnie św. Benedykt, którego czczę nieustannie od kilkudziesięciu lat. To święty zdroworozsądkowy: rób tyle, ile możesz; jeśli modlitwa, to nie za długa, aby przypadkiem nie przyplątał się diabeł; nie leż krzyżem trzy godziny, bo oszalejesz; rób wszystko na miarę swoich możliwości, ale stale, nie zaniedbuj się. I myśl!– św. Benedykt kładzie nacisk na lekturę i w ogóle na kulturę. Żeby myć ręce przed jedzeniem czy – jak powiedział mi jeden z ojców w opactwie tynieckim: „Pierwsza rzecz, jaką uczymy nowicjusza, to jak trzymać łyżkę i widelec”. To wszystko jest w regule św. Benedykta.

Jak już wspomniałem, św. Teresa z Lisieux towarzyszy mi także w moim dorosłym życiu. Jest tym, co Francja ma najlepszego. Ma w sobie egzaltację, w najlepszym sensie, duchowy płomień, który buzuje, choć go nie widać, ale buzuje po francusku, czyli w sposób zdyscyplinowany. Oto fragment jej pism – tłumaczę a vista. Teresa mówi do Jezusa mniej więcej te słowa:

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się