fbpx
Kazimierz Bem listopad 2010

Diabeł, czyli temat zastępczy?

Diabeł nie jest nam niezbędny, gdyż pomimo całej swojej siły, atrakcyjności i nieustępliwości, nie zawiera w sobie żadnej żywotnej i życiodajnej wartości. Jest niczym wirus i pasożyt, który wysysa to, co najlepsze z naszego życia, po to tylko, by ostatecznie obrócić się przeciwko swojemu żywicielowi.

Artykuł z numeru

Czy diabeł nas jeszcze kusi?

Poproszony o napisanie krótkiego tekstu na temat tego, czy chrześcijaństwo potrzebuje diabła, i odpowiedź na to pytanie z perspektywy ewangelicko-reformowanej, wyraziłem zgodę. Temat wydał mi się ciekawy. Gdy jednak zacząłem się nad tym bliżej zastanawiać, uderzył mnie fakt, że nie pamiętam, bym w którejkolwiek parafii reformowanej, do której uczęszczałem, usłyszał w kazaniu o diable. Zacząłem więc szukać nieco głębiej i wkrótce okazało się, że jedyny „diabeł”, na którego natrafiłem w dokumentach mojego Kościoła, występował między XVI a XVII stuleciem. Pojawiał się zazwyczaj w polemikach anty-katolickich i generalnie ­– zdaniem reformowanych polemistów – jego rola sprowadzała się do… bycia papieżem. Gdy w XVIII wieku ustąpił ferwor religijnych połajanek i emocje obu stron nieco opadły, diabeł powoli zaczął wycofywać się z pism teologów reformowanych. Jeśli gdzieś się pojawiał, to zazwyczaj w formie „bałwanów”, którym oddawali cześć poganie lub katolicy i prawosławni. Diabeł był zatem potrzebny o tyle, o ile pomagał reformowanym pokazać, jak nie wolno czcić Boga by nie popaść w bałwochwalstwo, przesądy etc., albo by pokazać, kim Bóg nie jest. U progu XX wieku diabeł w teologii reformowanej zaniknął prawie w ogóle – od czasu do czasu tylko pojawiał się u niektórych fundamentalistów. Krótko mówiąc, jeśli zadaniem teologów reformowanych było skierowanie ludzi ku prawdziwej pobożności i czci jedynego Boga, to udało się to dzięki wyeliminowaniu zagadnienia diabła i szatana ze sfery zainteresowań wiernych. Nasze myśli i pobożność winny kierować się ku Bogu, Jego łasce i miłosierdziu, a nie ku pobocznym tematom i problemom.

W tym względzie – jak sądzę – reformowani choć raz posłuchali zdania Jana Kalwina i postanowili nie oddawać się czczym spekulacjom na temat, o którym Biblia wypowiada się dość ogólnikowo i rudymentarnie[1]. Pamiętajmy, że po raz pierwszy (nie tyle chronologicznie ile teologicznie) diabeł pojawia się w Księdze Hioba, gdzie pełni rolę oskarżyciela i (częściowo) kusiciela, ale jest też osobą zaprzyjaźnioną z Bogiem, albo co najmniej utrzymującą z Nim dobre kontakty. Diabeł w tej księdze (podobnie jak w Genesis) potrzebny jest po to, by wyjaśnić dzieje ludzkości (grzech pierworodny) albo by pomóc w zbudowaniu narracji tekstu (Hiob). Autorów biblijnych interesuje nie tyle sama postać diabła, co skutki jego działania (grzech, nieszczęścia) i – co moim zdaniem najważniejsze – reakcja człowieka. Podobną funkcję kusiciela i istoty oczekującej na reakcję wobec pokuszenia albo czasu próby pełni diabeł w Ewangeliach. Nazwa „Szatan”, użyta jako imię, występuje w zasadzie tylko w 1 Księdze Królewskiej (21), gdzie dowiadujemy się, że „Szatan wystąpił przeciwko Izraelowi i podkusił Dawida by ten przeprowadził spis ludności”. To zdanie wydaje się dość banalne, ale robi się o wiele ciekawsze, gdy przeczytamy tę samą historię w 2 Księdze Samuela (24: 1).  Okazuje się, że tym, który podkusił Dawida, by przeprowadził spis, był tym razem nie Szatan, a sam Bóg! Jak sugeruje Steven Tuell, różnica między Księgą Królewską a Księgą Samuela wynika z odmiennej perspektywy teologicznej: autorowi tej pierwszej trudno było wyobrazić sobie, aby to Bóg mógł kusić swój własny lud[2]. Z drugiej strony, zdaniem ewangelistów Mateusza i Łukasza, Jezus nie miał z tą wizją najmniejszego problemu: dlatego w Modlitwie Pańskiej prosimy Boga, by „nie wodził nas na pokuszenie”.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się