fbpx
z Andrzejem Wajdą rozmawia Krzysztof Biedrzycki wrzesień 2009

Jak domek z kart

Gdy się skończyła wojna, my, młodzi, zrozumieliśmy jedno: miało być inaczej. Ale dlaczego miało być inaczej? Bo nam rodzice mówili, że będzie inaczej. Większość z nas, w tym ja, przestało mieć rodziców, bo nasi ojcowie w większości zginęli, mojego ojca, kapitana Jakuba Wajdę, zamordowano z rozkazu Stalina w Charkowie wiosną 1940 roku, więc zostaliśmy sami. Ta samotność dosyć szybko stała się jednak dla nas szkołą. Szkołą życia.

Artykuł z numeru

Po 1 września. Groza codzienności

Krzysztof Biedrzycki: W Pana twórczości II wojna światowa jest bodaj czy nie najważniejszym tematem. Pomimo upływu dziesiątków lat wraca Pan do niej. Nawet w najnowszych filmach, w Katyniu wprost, w Tataraku przez odwołanie do niezagojonej rany spowodowanej przez śmierć wojenną. Dlaczego tamte czasy wciąż pozostają dla Pana tak ważne?

Andrzej Wajda: Właściwie wojna oddaliła się ode mnie. Jeśli jednak do niej wracam, to głównie dlatego że obserwuję, jak fabrykuje się nowa historia Polski. Nie mogę się z tym pogodzić. Rozumiem, że słaba Polska, która ledwie stoi na nogach, nie może sobie pozwolić na to, żeby powiedzieć pełną prawdę o przeszłości, w tym o dwudziestoleciu międzywojennym. Ale Polska, która jest już w Unii Europejskiej, która się zjednoczyła z Europą tak dalece, jak to obecnie obserwujemy, nie powinna odczuwać strachu mówienia o tym, co było bolesne. A powiedzmy otwarcie: przedwojenna Polska to był domek z kart, który rozpadł się w ciągu kilku dni. Ja wtedy miałem 13 lat i to było najważniejsze doświadczenie mojego życia. Zobaczyłem wtedy, że wszystko, o czym nam mówiono, jest nieprawdą. Nieprawdą była armia, w której służył mój ojciec, rozbita i pozbawiona jakiegokolwiek taktycznego planu. Upadł autorytet marszałka Śmigłego-Rydza, prezydenta. Prezydent Mościcki pierwszego czy drugiego dnia wojny wyciągnął swój szwajcarski paszport, wsiadł, w co tam miał, i uciekł. Prezydent Rzeczypospolitej, którego portret wisiał w naszej szkolnej klasie pomiędzy krzyżem a portretem marszałka Śmigłego. Marszałek uciekł do Rumunii. Dlaczego do Rumunii? Polska tak nieudolnie prowadziła swoją politykę zagraniczną, że jedynie na króla rumuńskiego można było liczyć, bo innych królów już nie mieliśmy po swojej stronie. Każda armia ma dwa plany, jeden ofensywny, a drugi defensywny, bo bierze pod uwagę, że może też znaleźć się w takiej sytuacji. Marszałek może mówić, że „nie oddamy ani guzika”, ale przecież jego sztab i jego generałowie rozumieją, co się może zdarzyć. Nie było żadnej oceny przeciwnika, żadnej. 17 września wbili nam bolszewicy nóż w plecy, ale to też można było przewidzieć. Nie było szans, żeby Polska się obroniła, ale nie było powodu, żeby ta klęska wyglądała tak haniebnie! Zwłaszcza w oczach trzynastoletniego chłopca.

Dla Pana pokolenia to był właściwie koniec waszego świata?

Tamtego świata na pewno. Obraz odchodzącego na wojnę Ojca pozostał na zawsze w moich oczach, gdyż potwierdzał rycerską tradycję, kiedy Matka, całując Go na pożegnanie, w kieszeni munduru na sercu umieściła ryngraf z wizerunkiem Częstochowskiej Madonny.

Czwartego czy piątego dnia wojny, jakoś tak zaraz na początku, pod nasz dom podjechała konna podwoda i okazało się, że my jako rodzina oficerska mamy nakaz uciekać z Radomia. No i uciekaliśmy tą podwodą zaprzężoną w dwa konie do Puław i potem jeszcze do wsi Parchatka, która się znajduje w pół drogi do Kazimierza. Naszą podwodę konwojował żołnierz, gdy kolejny raz samolot niemiecki zaczął ostrzeliwać drogę, a ludzie uciekali w popłochu, nasz żołnierz się zdenerwował, zdjął swój pięciostrzałowy karabin z ramienia i zaczął strzelać do samolotu. I to jest dla mnie obraz 1939 roku! Obraz totalnej bezradności.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się