fbpx
Józefa Hennelowa Kwiecień 2015

Coraz bliżej albo coraz mniej

A przecież to wcale nie jest koniec zmian, które o zachodzie słońca można dostać w wyroku losowym. I chociaż zmysły, o czym świadczą moi bliźni, mogą być zastąpione przez świat tak tajemniczy jak ciemna noc zmysłów mistyków albo artystów, w której obecne są nawet kolor, dźwięk i dotyk mimo ślepoty, głuchoty czy braku mowy, to przecież jeszcze jest otwarty ciemniejący horyzont, za którym rozlewa się zwyczajne ludzkie niedołęstwo.

Artykuł z numeru

Bracia i wrogowie. Antysemityzm katolików.

Bracia i wrogowie. Antysemityzm katolików.

23 lutego 2015, poniedziałek

Dopiero co słuchałam radiowej dyskusji o starzeniu się. Nie usłyszałam jednak wśród wypowiedzi uczestników tego, co najbardziej nurtuje osoby poszukujące – tak jak ja – sensu w procesach, na które nie ma żadnej rady. Mówiono z wdzięcznością o pięknej modlitwie dwóch ponad 100-letnich kobiet. Może ta lekcja pobożnego wzruszenia członków młodszego pokolenia wobec zjawiska starości jest potrzebna, ale budujące przykłady nie odpowiadają na żadne istotne pytanie. Choćby o sens tego, czego nie sposób uniknąć, jeżeli tylko Pan Bóg zażyczy sobie w kolejnym losie żyjącego człowieka, by doznał on takiego zmierzchu życia, jakim jest długowieczność.

Starzenie się jest jak zachodzące słońce. Czasem widoczne, niezakryte niepogodą, a więc niby-piękne. Jednak ciemność, która narasta, będzie coraz głębsza bez żadnego naszego na to wpływu i wreszcie zastąpi w całości jakikolwiek blask. Nikt nie może nawet w najmniejszym stopniu wybrać sobie pogody, w jakiej jego słońce będzie zachodziło.

26 lutego 2015, czwartek

Bardzo rzadko biorę do ręki moje skrzypce, odłożone po wojnie na ostateczne milczenie. Podczas niemieckiej okupacji Wilna (od czerwca 1941 r. do połowy 1944 r.) stanowiły one dla mnie przedziwną enklawę całkowitej niezależności od innych realiów: tajnego nauczania i harcerstwa oraz biedy okupacyjnej. Poświęcałam im długie godziny nieprzytomnej fascynacji muzyką, także w czasie kiedy Wilno znajdowało się pod okupacją sowiecką – od jesieni 1939 r. do czerwca 1941 r. i od powrotu Armii Czerwonej w lipcu 1944 r. do mojego wyjazdu do Krakowa, który nastąpił dwa lata później. Wraz z gronem przyjaciółek chroniłyśmy się w kościele św. Katarzyny w przestrzeni scholi liturgicznej i długotrwałych rekolekcji połączonych ze zgłębianiem muzyki gregoriańskiej. Sfera muzyki (w konserwatorium graliśmy wtedy m.in. Eine kleine Nachtmusik Mozarta) to był jedyny świat, z którego pamiętam twarze wszystkich wileńskich narodowości, jakie napłynęły wraz z Armią Czerwoną. Z każdą było możliwe porozumienie – tak może się zdarzyć tylko w muzyce. Kiedy po dziesiątkach lat objęłam znowu palcami struny i smyczek, zdałam sobie sprawę, że jeszcze pamiętam, jak brzmiały, choć dzisiaj żaden realny dźwięk nie jest już dla moich palców dostępny. Ręce zestarzały się, ale jeszcze potrafiłabym nastroić to cudowne rezonansowe pudełko według zasad harmonii – choć tylko w wyobraźni. Tak traci się muzykę. Zostaje tylko słuchanie, pod warunkiem że bliźni będzie obok i pokaże, jak włożyć płytę do odtwarzacza i jak uruchomić sprzęt. Wiedza o technice jest progiem bezwzględnym dotarcia do świata najpiękniejszego i najbardziej pocieszającego, jakim jest muzyka. Można ją stracić nagle, można tracić po trochu, ale nieubłaganie. I to też jest ten sam proces starzenia się. Wystarczy choroba oczu, aby stopniowo coś jak zachód słońca zaczęło obejmować półki z książkami. Początkowo dzieliłam je na drukowane bardzo wyraźnie i te, które są trudne do odczytania. Potem wydzielałam te, z którymi radziłam sobie, używając szkła powiększającego. Na pewnym etapie zaczęły się jednak pojawiać znaki niepamięci: jest ktoś, kto by poczytał, i to pięknie, ale akurat nie umiem znaleźć ukochanej książki z poezją – małego tomiku wciśniętego między 20 innych. Wciąż jednak traktuję przestrzeń biblioteczną jak coś, czego trzeba strzec, bo może pocieszy innych (nie mogę uwierzyć, że proces nieczytania, tak podobno wkorzeniający się w młodzież, jest nieodwracalny). Mnie pozostają te fragmenty, które pamiętam, choć dotyczy to tylko poezji. Nie znam na pamięć żadnej prozy, nie licząc – wyuczonych w czasach scholi liturgicznej – psalmów po łacinie i kilku miejsc z Pisma Świętego. Wierszy też znam zbyt mało w stosunku do tego, co chciałoby się powtarzać w bezsenne noce. Na szczęście pamiętam parę najbliższych mi utworów Norwida, w tym jeden o nim samym jako o kimś, kto jest tak „smutny, że aż Bogu smutno”. Liczy tylko trzy zwrotki, więc może go nie zapomnę, choć gwarancji nie ma. To też jest ten sam proces starzenia się.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się