fbpx
Piotr Kłodkowski luty 2007

O duchowym atlasie świata i zgubnych iluzjach filologa

Duchowy atlas świata musi liczyć ogromną liczbę stron. Nie sposób pewnie ich dokładnie policzyć, zresztą niektóre zmieniają po pewnym czasie swój wygląd, inaczej są już interpretowane, modyfikowane, czy nawet bezwzględnie wyrywane. Naturalnie istnieć muszą i takie, które trwają niezmienione, ciągle w podobnym kolorze duchowym i z tym samym przesłaniem; są jak karty tytułowe sugerujące dalszą treść, a tym samym sposób rozumienia naszej egzystencji.

Artykuł z numeru

Duchowy atlas świata

Jak jednak trafić do tych rozrzuconych po świecie duchowych centrów, z których każdy opiera się na własnym fundamencie kulturowym, do tego zamkniętym we własnym języku, dla postronnych całkowicie niezrozumiałym? Czy wejście do odmiennego świata duchowości może ograniczać się wyłącznie do obserwacji gestów, symboli, emocji i znaków? Czy doświadczenie tego, co duchowe może obejść się bez znajomości języka, dzięki której to, co nieznane, wydaje się chociaż częściowo poznane? Wielu zapewne powie, że jest to możliwe, że język nierzadko kieruje wyłącznie w stronę intelektu, że zbyt dużo słów raczej przeszkadza aniżeli pomaga, i że zbytnia akademicka wiedza rodzi pokusę pychy, która ma być największą przeszkodą w drodze ku ostatecznej iluminacji.

Takie argumenty są naturalnie prawdziwe, i trzeba je przyjmować z odpowiednią dawką pokory. Ale przecież istnieje też najzwyczajniejsza w świecie intelektualna pokusa, aby poprzez żmudne ćwiczenia językowe osiągnąć świat, który z zewnątrz wydaje się tajemniczy i pełen obietnic. I że poprzez język dotrzeć tam, gdzie inni dotrzeć nie mogą. I zobaczyć coś więcej, i doświadczyć czegoś inaczej. Ów egzotyczny język, niczym tajemny szyfr do skarbca, miałby być środkiem do szlachetnego celu. Bez jego znajomości, jak sądzimy, skazani bylibyśmy na domysł, intuicję i własną fantazję.

Ryszard Kapuściński pisze:

Ciągle odczuwałem obecność Wielkiego Muru, ale nie był to ten, który kilka dni temu widziałem na północy w górach, ale Mur o wiele dla mnie groźniejszy i nie-do-pokonania – Wielki Mur Języka. Ten mur otaczał mnie zewsząd, pojawiał się za każdym odezwaniem jakiegoś Chińczyka, tworzyły go niezrozumiałe dla mnie gazety i radio, napisy na murach i transparentach, na towarach w sklepach i na wejściach do urzędów, wszędzie. Jakże chciałem napotkać wzrokiem jakąś znaną mi literę czy wyraz, zaczepić się o nie, odetchnąć z ulgą, poczuć się swojsko, u siebie w domu – ale na próżno! Wszystko było nieczytelne, niezrozumiałe, nieodgadnione.

            Zresztą podobnie było w Indiach! Tam też nie mogłem przedrzeć się przez gąszcze miejscowych, hinduskich alfabetów. A gdybym pojechał dalej, czy nie napotkałbym podobnych barier?

            A w ogóle skąd wzięła się ta językowo-alfabetyczna wieża Babel? I jak powstaje alfabet? Kiedyś, u swojego początku, musiał zaczynać się od jakiegoś znaku. Ktoś postawił znak, żeby coś zapamiętać. Albo żeby coś przekazać drugiemu. Albo żeby zakląć jakiś przedmiot czy terytorium. („Podróże z Herodotem”, s.66)

Początki nauki języka, który dla Europejczyka wydaje się niemal magiczny –  nawet nie egzotyczny, bo to oczywiste, ale właśnie magiczny, ukrywający w sobie jakiś bliżej niesprecyzowany sekret – wyglądają niemal jak pierwszy stopień wtajemniczenia w świat całkowicie odmienny, zupełnie nie do ogarnięcia na pierwszy rzut oka; świat, gdzie wszystko jest odległe, skryte, niezrozumiałe. Najpierw jest sam alfabet, czy raczej samo pismo. Estetycznie niezwykle pociągające i pachnące obietnicą, że w niedługim czasie przedrzemy się przez gąszcz znaków: kreseczek, pochyłości, linii krótszych i dłuższych, daszków, zawijasów, krągłości i rozmaitych kątów nachylenia, wreszcie kropek: pojedynczych, podwójnych i ułożonych w trójkąt. Początkowo wszystko zlewa się w jeden, wydawałoby się niepodzielny obraz, w fotografię widzianej z daleka orientalnej dżungli, niemożliwej do rozplątania. Ale zaraz potem zaczynamy stopniowo dostrzegać pojedyncze elementy, jakby drzewa, które przecież różnią się od siebie. Widzimy, że „b” różni się od „p” zaś „k” nie wygląda identycznie jak „g”, albo że samogłoski mają inny kształt na początku, a inny na końcu słowa. Pojedyncze litery łączą nam się coraz płynniej, bardziej elegancko, a my nabieramy z czasem wprawy i piszemy własne imiona w alfabecie, który dla postronnych niewiele się różni od egipskich hieroglifów. Obca początkowo kultura już wydaje się mniej obca, czujemy wręcz pokusę pełnego zanurzenia się w świecie, który ma nam tak dużo do powiedzenia.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się