fbpx
Leszek Szaruga czerwiec 2012

Światłość poezji #5

Te zapisy za sprawą swej gęstości przenoszą słowa na nowe poziomy energetyczne, nakazując skupienie myśli w medytacyjnym napięciu wiodącym do poczucia wspólnoty nie tylko ludzkiej, lecz także kosmicznej.

Artykuł z numeru

Jak pamiętamy o Żydach?

Jak pamiętamy o Żydach?

1. „Ja” liryczne Krystyny Miłobędzkiej wędruje po całym obszarze polskiej poezji, a chyba nie tylko polskiej, bo przecież spotyka się z innymi autorami, choć są to na ogół spotkania dyskretne, sygnowane wyznaniem: „Zawsze sama, w obcym języku”. Te wiersze bowiem nie są zwrócone do wszystkich, lecz do każdego z osobna i tym samym otwarte na języki „obce”, z którymi wchodzą w dialog – stąd zresztą trudność ich odczytywania, gdyż migotliwa wieloznaczność słowa wpisuje się w różne konteksty i różne konteksty wywołuje. I choć można próbować osadzić tę poezję w jakimś określonym nurcie – choćby lingwistycznym, ale też i nadrealistycznym (zapis automatyczny) – to przecież każdy uważny czytelnik musi się zorientować, iż jest to zabieg niestosowny, a nawet zdradliwy.

Ta poezja to swoiste „wypowiadanie siebie” – do bólu, do końca (świata?), do zamilknięcia. Ale jednocześnie jest to też „dochodzenie do siebie” po tropach rzeczywistości. A wreszcie jest to też „zapisywanie siebie” w palimpsestowej praktyce, w której teksty wzajem przez siebie przeświecają: stąd zresztą światłoczułość tej poezji, za sprawą której można się w tych utworach rozpoznać – są one jednocześnie lustrem autora i czytelnika, pozwalają pochwycić niepowtarzalność każdego poszczególnego istnienia, przy czym owa niepowtarzalność wyraża się także w tym, iż ono samo siebie nigdy powtórzyć nie może, stając się cały czas innym w swej tożsamości traktowanej jako zadanie czy powoływanie siebie na nowo.

Jeśli więc mam sytuować poezję Miłobędzkiej na „mapie polskiej poezji”, to muszę to miejsce określić jako „wszędzie” i jako – przede wszystkim – trwałe, także na całej osi czasu.

2. Tym, co od początku uderzało mnie w trakcie lektury utworów Miłobędzkiej, było odczucie, iż są to wiersze „moje”, że mi z nimi „po drodze”, że wchodzę z nimi w „milczące porozumienie” tak głębokie, iż „możemy się rozumieć bez słów” i że jednocześnie „brak mi słów”, by o nich mówić. Zachwyca i urzeka więc intensywna intymność kontaktu. I jeśli w różnych wcześniejszych manifestach poetyckich mowa była – jak u Różewicza czy Miłosza – o tym, iż wiersz powinien mówić nie językiem muz, lecz „językiem ludzkim”, to ta liryka mówi językiem języków poszczególnych ludzi, jednocześnie wszystkich i każdego z osobna, znajdując tym samym tajemne przejście do niewysłowionej lingua adamica, ku której kierował Jakob Böhme: inaczej rzecz ujmując, to język „doludzki”. Te zapisy za sprawą swej gęstości przenoszą słowa na nowe poziomy energetyczne, nakazując skupienie myśli w medytacyjnym napięciu wiodącym do poczucia wspólnoty nie tylko ludzkiej, lecz także kosmicznej. Odpowiednie byłoby być może – być może, ale niekoniecznie – określenie tej poezji jako „rozwiązłej zwięzłości”, o której nawet się nie śniło takim poetom jak Przyboś, a której istnienie przeczuwał chyba Karpowicz. Te współczesne odniesienia są mylące o tyle, że odczuwa się w tych utworach obecność „wszystkich słów” poetyckich – zarówno tych, które były, jak i tych, które będą, o czym najdobitniej informuje zbiór wszystkowiersze (2000). Tak zatem, jeśli mam rzecz dopowiedzieć do końca, zaznaczyć winienem, iż podstawowym doświadczeniem, jakie towarzyszy mojej lekturze poezji Miłobędzkiej, jest radość czytania.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się