fbpx
Piotr Graczyk listopad 2009

Humanizm, erotyzm, katolicyzm

Seksualność zawiera się w erosie, jest fragmentem całości, owszem, ale takim fragmentem, który niejako zasłania sobą całość. Rzecz w tym, że ujmowanie erotyzmu jako seksualności uniemożliwia rozpoznanie erosa w sensie platońskim – nie prowadzi w górę, ponad siebie, nie ma w sobie twórczej siły, która charakteryzuje erotyzm; nie może być dźwignią transcendencji. Seksualność to eros, który staje się potrzebą, głodem; wystarczy go nasycić, aby zamilkł.

Artykuł z numeru

Czy chrześcijanie przegrywają walkę z czasem?

Moim bratem jest ten, kto wie, że sobie samemu nic nie można dać.

Nicolás Gómez Dávila

Żadna istota ludzka nie uniknie konieczności przyjęcia jakiegoś dobra poza sobą, ku któremu myśl kieruje się w porywie pragnienia, błagania i nadziei.

Simone Weil

Platon rozpoznał filozofię jako postać erosa. Erotyzm platoński jest z pewnością czymś innym niż to, co nazywamy dzisiaj seksualnością. Seks to wynalazek XIX-wieczny, wiktoriański; XX-wieczny freudyzm, jak przekonywał Michel Foucault jest tylko odmianą wiktorianizmu. Wielu odczuwających osamotnienie w dzisiejszej cywilizacji miłośników starej Grecji ubolewało nad degradacją współczesnego erosa, który sprowadzony został do seksualności. Na świadków w tej sprawie przywołać można dwoje myślicieli, którzy uwodzili swoich czytelników tak mniej więcej, jak Alcybiadesa uwiódł Sokrates, platońskie uosobienie erosa — tzn. nie robiąc nic, aby uwodzić; nie poruszając się (żywą postać Sokratesa pod chitonem Alcybiadesa, Arystoteles zaklął później w abstrakcję, nieporuszonego poruszyciela). Oboje nie żądali bowiem niczego dla siebie i traktowali swój umysł jako środowisko, przez które jedynie przepływają myśli, jakim zobowiązani są udzielić schronienia. Mówię tu o Simone Weil i o Nicolásie Gómezie Dávili, postaciach skrajnie się różniących pod względem politycznych temperamentów (jak tylko żydowska aktywistka skrajnej lewicy może się różnić od południowoamerykańskiego patrycjusza, posiadacza ziemskiego i reakcjonisty), ale zarazem bliźniaczo do siebie podobnych samotnikach filozoficznych. „Zmysłowość jest spadkiem po świecie antycznym. Społeczeństwa, w których ślad grecki i rzymski bądź się wymazuje, bądź nie istnieje, znają wyłącznie sentymentalizm i seksualność” – napisał Dávila[1]. W podobnym duchu wypowiadała się Weil[2]. Łączyła ją z Dávilą nie tylko samotność, lakoniczność i tęsknota za greckim erosem. Oboje byli — a w każdym razie chcieli być —  katolikami; a związek katolicyzmu i erotyzmu wydaje mi się właśnie czymś w najwyższym stopniu godnym uwagi. By przemyśleć ten związek, patronem niniejszego tekstu uczynię jednak innego wielkiego uwodziciela, najbardziej polskiego spośród filozoficznych uwodzicieli dwudziestowiecznych, który pod względem stylu pisania był co prawda raczej przeciwieństwem Weil i Dávili. Stanisław Brzozowski, bo o nim mowa, był tym lekarzem kultury polskiej, który swoim czytelnikom wypisał receptę nie na to czy inne lekarstwo intelektualne, tylko — jak twierdził Irzykowski — na całą aptekę. Otóż na końcu jego drogi życiowej okazało się, że jest to apteka katolicka, czy też raczej — że to katolicyzm jest apteką w której są wszystkie leki, wszystkie trucizny, słodkie i gorzkie, dobre i złe[3]. Brzozowski, jeden z najbardziej przepełnionych erotyzmem polskich autorów, odkrywa w pewnym momencie, że jego erotyzm, jego donżuanizm intelektualny, jest katolicyzmem. Rozważyć chciałbym niektóre przesłanki i konsekwencje tego odkrycia.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się