fbpx
z Wojciechem Giełżyńskim rozmawia Krystyna Strączek, Marcin Żyła marzec 2009

Lekcja azjatyckości

Azja ma wiele barw. O Indiach na przykład mówimy, że jest to największa demokracja na świecie. Jak jednak można nazwać demokracją kraj, w którym wszyscy wierzą, że ludzie są nierówni bo należą do różnych warn i kast – i to jest podstawą ich etosu?

Artykuł z numeru

Azja. Nowa ziemia obiecana

Byliście w Indiach?

Niestety… 

Koniecznie musicie się tam wybrać. Człowiek z Zachodu głupieje tam od razu po przylocie. Bo oto widzi: z naprzeciwka idzie nagi fakir. Obok gra orkiestra jazzowa. Na chodniku – stu żebraków, z których kilku właśnie umiera z głodu. Słoń maszeruje wzdłuż ulicy. A na szynach położyła się krowa, więc tramwaje stoją, bo przecież krowy nie wolno uderzyć. I do tego ten specyficzny hałas: ludzie mówią cicho, lecz odgłosy miasta, muzyka i ryki zwierząt tworzą zupełnie nieeuropejski, inny szum. I jeszcze jaskrawe kolory ubrań, zwłaszcza kobiecych. Jest to absolutnie szokujące zjawisko, ta Azja…

No właśnie, naszą rozmowę rozpocznijmy od pytania: czy coś takiego jak Azja w ogóle istnieje? Jest to przecież największy kontynent świata, niejednolity kulturowo, gospodarczo i  politycznie.

Jest po prostu wiele „Azji”. To właśnie owa różnorodność fascynowała mnie od dziecka. Im bardziej poznawałem Azję, zrazu z literatury, a później z własnych wypraw, tym bardziej moja fascynacja rosła. Podoba mi się to, że w prawie każdym państwie żyje tam co najmniej kilka grup etnicznych – ludów, plemion lub klanów – nawzajem całkowicie od siebie odmiennych. Jednocześnie, zauważalne są pewne cechy ogólne, „dominanty” poszczególnych krajów.

Lubię więc typowo afgańską dumę i determinację Pasztunów. Podoba mi się kalejdoskop tysięcy wysp Indonezji oraz spontaniczność i swoista niefrasobliwość ich mieszkańców; tak samo jak Indie z powszechnym tam wśród ludzi przedkładaniem „być” ponad „mieć”; a także wysublimowanie kulturalne Iranu, tej „Francji Azji”, pokonujące rygory fundamentalizmu rodem z „rewolucji islamskiej”… Szanuję też typowy dla Chińczyków respekt wobec autorytetów, a nawet… nepalskie uwielbienie czasu wolnego.

Jaką więc perspektywę należy przyjąć wobec tak wielkiej różnorodności, aby móc Azję lepiej rozumieć?

Przede wszystkim trzeba pamiętać, że Azjaci inaczej niż my rozumieją pojęcia „państwa” i „kraju”. Afganistan, na przykład, właściwie nigdy nie istniał jako państwo. Nieco ponad połowę jego ludności stanowią Pasztunowie. Dzielą się oni na kilkadziesiąt plemion, z których każde uważa się za najważniejsze. Co ciekawe, plemiona koczownicze mają tam znacznie wyższą rangę niż grupy osiadłe, parające się tak „banalnym” zajęciem, jakim jest uprawa ziemi. Największe afgańskie plemię koczownicze, Kirze, w roku 1978 przejęło nawet władzę w państwie! Afganistan zamieszkują plemiona, które, owszem, wiedzą, że żyją w Afganistanie, że kraj ten posiada jakieś granice oraz – przede wszystkim – że jest stolica, w której płaci się podatki. Ale to jest wszystko! Kabulu zresztą wszyscy nienawidzą, bo jego mieszkańcy są obcy, „zdetrybalizowani”.

Afgańskie rozwarstwienie społeczne zasadza się bowiem nie tyle na różnicy w dochodach pomiędzy mieszkańcami wsi i dużych miast, ile raczej na odmienności mentalnej. Prowincje oraz pomniejsze miasta, takie jak Kandahar czy Herat, żyją w świecie plemiennym. Świętą księgą muzułmanów jest oczywiście Koran, ale w Afganistanie mówią, że mają jeszcze jeden kodeks zwany Pasztunwali. Jest to zbiór reguł plemiennych, którymi należy kierować się w życiu codziennym.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się