fbpx
z Robertem Spaemanem rozmawia Steffan Huber luty 2007

O dwuznaczności szczęścia, granicach dyskursu i wykroczeniu poza człowieczeństwo

Kto miałby doskonałą miłość, ten pokonałby przepaść między wielością perspektyw a uniwersalizmem. Ale doskonała miłość jest darem, czymś, na co nie możemy liczyć na pewno i w każdej chwili. Musimy nauczyć się żyć w świecie, w którym to, co najlepsze, nie zostaje zrealizowane.

Artykuł z numeru

Duchowy atlas świata

W wykładzie inaugurującym VI Dni Tischnerowskie mówił Pan Profesor o dwuznaczności  szczęścia[1]. Odróżniwszy „być szczęśliwym” od „mieć szczęście”, powiedział Pan, że możemy być szczęśliwi tylko pod warunkiem, że „mamy szczęście”, a więc: że nie chorujemy, że dorośliśmy w kochającej się rodzinie itd. Teza o nierozerwalnym związku obu tych aspektów zajmuje centralne miejsce w Pańskiej koncepcji filozoficznej. Do tego dochodzi przekonanie, że stoicki projekt szczęścia jako samowystarczalnego zadowolenia musiał upaść, ponieważ nie liczył się z tą zależnością. Wykład inauguracyjny skończył się wizją duchowej szczęśliwości, która zdaje się stanowić rezultat dialektycznego procesu między „być szczęśliwym” a „mieć szczęście”. Czy tak można sparafrazować Pana tezy? 

Myślę, że tak. Nie wszystkie języki dysponują wyrazem oznaczającym szczęście, które się ma, i drugim odnoszącym się do bycia szczęśliwym. Zarówno język niemiecki jak i polski mają tylko po jednym słowie. Filozofowie greccy natomiast usiłowali uniezależnić bycie szczęśliwym od szczęścia, które się ma. Projekt stoików musiał upaść. Już Augustyn wykazał to wyraźnie. Dookoła ludzie są nieszczęśliwi, miasta i całe kraje w gruzach, epidemie dziesiątkują ludność. Jeśli filozof mimo wszystko twierdzi, że jest szczęśliwy, wywołuje to słuszne oburzenie.

Tomasz z Akwinu wskazał na jeszcze jeden problem. Zawsze istnieje możliwość choroby czy, mówiąc generalnie, zaburzenia psychicznego, które odbiera człowiekowi wewnętrzną możliwość bycia szczęśliwym. Wówczas filozoficzny projekt staje się całkowicie bezużyteczny. Okazuje się bowiem, że człowiek musi mieć szczęście, aby móc osiągnąć ten specyficzny filozoficzny stan szczęśliwości. Można co prawda abstrahować od dóbr zewnętrznych i dojść do prawdziwej niezależności od nich. Jednakowoż człowiek nigdy nie jest niezależny od własnej wewnętrznej konstytucji. Biorąc to pod uwagę, musimy uznać, że szczęście jest darem.

Tym samym dysponujemy ważkim argumentem przeciw stoikom i epikurejczykom, którzy nie chcieli przyjmować szczęścia jako daru. W moim przekonaniu wszelka radość polega również na tym – i jest tym większa – że możemy ją komuś zawdzięczać. Do tego możemy dojść tylko wtedy, gdy uznamy, że „być szczęśliwym” oznacza implicite „mieć szczęście”, a więc jest darem.

I jeszcze coś. Filozofowie programowo deklarujący niezależność eudajmonii (szczęścia) od tyche (losu) musieli w końcu niezwykle zredukować swoje oczekiwania, a więc to, co rozumieli przez „szczęście”. Ze szczęścia pozostało już tylko zadowolenie. Natomiast szczęście jako duchowa szczęśliwość, wielka wewnętrzna radość, jest darem. Stoicy zrezygnowali z niego, mówiąc: W gruncie rzeczy pragniemy zadowolenia. Jest ono rzeczywiście czymś ostatecznym. Człowiek zadowolony, skonfrontowany z krytyką: „Nie masz pełni”, może zawsze odpowiedzieć: „Czego chcecie? Jestem przecież zadowolony”. Osiągnął pewną samowystarczalność, ale zapłacił za nią wysoką cenę.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się