fbpx
z Ewą Kuryluk rozmawia Agnieszka Drotkiewicz maj 2016

Z Frascati na Manhattan

Totalitaryzm dochodzi do władzy na skutek przywiązania do pradawnej tradycji niewoli, o ileż silniejszej od tradycji wolności, kruchej i zakorzenionej w nas słabo, bo dopiero od niedawna.

Artykuł z numeru

Rodzice w dobrej odległości

Rodzice w dobrej odległości

Agnieszka Drotkiewicz: Duże wrażenie podczas lektury Wieku 21 robi jego spektakularna scenografia. Sceneria Wieku 21 to według mnie jeszcze jeden ważny bohater tej książki. Tak jak przy inscenizacji oper czy dramatów mówi się o szczególnej roli scenografa, tak ja dostrzegam tu bardzo ciekawie zakomponowaną przestrzeń – przemyślaną jako całość, w najmniejszym szczególe. Mam wrażenie, że pisze Pani tak, jakby Pani malowała, a Pani zdania przypominają często japońskie grafiki ukiyo-e: „Ptaki przysiadają na wiśniowej gałęzi”.

Ewa Kuryluk: Jestem wzrokowcem, Agnieszko, Kangórem z kamerą. Tło Wieku 21 to jakby ekran w zmiennych odcieniach morza i nieba. Praca pamięci i wyobraźni rzutuje na ten ekran krajobrazy i rzeczy, sylwetki ludzi i miast, znanych i nieznanych. Byłam w Rzymie, Pompejach, Peszawarze, Nankinie, Buenos Aires. Kioto poznałam, kiedy Century 21 szło do druku. Starożytną Aleksandrię i Nil Bereniki natchnęły lektury, malowidła i filmy, do Singapuru trafiłam za Conradem. Ale na pierwszym planie stał Manhattan, którego prehistorię ci teraz opowiem. Na Manhattan popłynęliśmy z Frascati przez Szczecin – by się pożegnać przed rejsem za Atlantyk z naszymi dziadkami, przesiedlonymi ze Zbaraża do poniemieckich Gryfic pod Szczecinem właśnie – na pokładzie „Normandie”. Ten wodowany w 1935 r. transatlantyk, wówczas największy, najszybszy i najnowocześniejszy statek świata, przypomniał się ojcu w wiosenną niedzielę 1956 r. Na prośbę Piotrusia o „rejs razem”, jak nazywaliśmy zabawę w wojaże palcem po globusie, Łapka zawołał, że pora na prawdziwy rejs. – Kto chce wstąpić do marynarki, niech podniesie rękę – zamrugał do nas zachęcająco. Piotruś podniósł dwie, ja za nim. Mama dostała awans na pierwszego oficera „Normandie”, ja na drugiego, Piotruś na majtka i oko statku. – A kapitan kto? – zapiszczał brat. – Tak się składa, że dostałem niedawno awans na kapitana – odmruknął zagadkowo Łapka. Bo awansował na ministra kultury w kwietniu 1956 r.? I wiązał z tym jakieś nadzieje? A może już kiedyś się tak bawił? Może w latach studenckich ze swoimi podopiecznymi, lwowskimi ulicznikami? W każdym razie z nami popłynął do Ameryki tylko jeden raz i nigdy więcej nie zająknął się nawet o „Normandie”. A my nie pytaliśmy.

„Normandie” to tytuł rozdziału książki o bracie, którą planowałam skończyć, nim zabiorę się do naszej. Ale Feluni leży odłogiem, a ten fragment jest już gotowy, więc ci to przytoczę: Łapka w białym podkoszulku stał w otwartych na oścież drzwiach balkonu na podnóżku, mostku kapitańskim. – Drugi oficer, na bakburtę – machnął na mnie ręką – lewa całą parą naprzód! – Udałam, że kręcę sterem. – Co widzi oko na topie? – rzucił do Piotrusia usadowionego na stole – Statua Wolności na horyzoncie? – Na horyzoncie! – zasalutował zachwycony Piotruś. – Drugi oficer, cała naprzód! – dał mi znak. – Pierwszy oficer proszony na mostek kapitański! – zawołał w stronę kuchni, bo mama zajęła się tymczasem niedzielnym obiadem. – Już idę, Karolku – zdejmowała w biegu zaplamiony fartuch. – Pierwszy oficer proszony o poinformowanie pasażerów i załogi o celu naszego rejsu. – Manhattan to podłużna wysepka o kształcie podeszwy wyłudzona za nędzne grosze od Indian, prawowitych mieszkańców, przez okupantów z Europy – skrzywiła się tak, że Łapka wypadł z roli kapitana i wtrącił pospiesznie: – Prosimy cię, Mijaczku, o przekład słowa Manhattan. – Man po angielsku, jak Mann po niemiecku, znaczy po polsku „mężczyzna” oraz „człowiek”. Tomasz Mann to znany…? – łypnęła na mnie. – To znany na całym świecie pisarz niemiecki – jako drugi oficer zasalutowałam pierwszemu. – Mama skinęła mi głową zadowolona i rzekła: – Hat znaczy „kapelusz”. – Pan kapelusz! – ucieszył się brat – pan kapelusz hat! – Tan znaczy chyba, Karolku …? Czy nie „opalenizna”? – Jesteś geniuszem, Mijaczku – rozpromienił się Łapka – przed wojną był krem do opalania „Tan”. – Opalony pan w kapeluszu! – wyrwało mi się. – Opalony pan Tan w kapeluszu! – wykrzyknął Piotruś. – Na Manhattanie stoją domy wysokie jak Pałac Kultury zwane drapaczami chmur – kontynuowała mama. – Pany w kapeluszach drapią chmury – wybuchł śmiechem Piotruś – pany Tany drapią chmury! – Manhattan leży w Ameryce odkrytej przez Krzysztofa Kolumba – ciągnęła dalej mama. – Lepiej by siedział w domu – wymamrotała pod nosem. – Ameryki są trzy – wpadł mamie w słowo ojciec – Północna, Środkowa i Południowa. – Manhattan znajduje się…? – mrugnął do mnie zachęcająco. – W Północnej! – wypaliłam jak z procy. – A w jakim państwie, córeczko? – W US… SSS… A – zająknęłam się, bo miałam z tym państwem problemy. Wiedziałam już wprawdzie, że nie zgadzały się w pełni z prawdą pogadanki naszej przedszkolanki o dzieciach koreańskich, zbombardowanych przez kułaków i imperialistów z USA, a także, że mieszkali tam również dobrzy ludzie z UNRRA i przysyłali nam po wojnie mleko w proszku. Ale w USA panował kapitalizm, więc żałowałam, że „opalony pan w kapeluszu” nie znajduje się w demokracji ludowej.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się