Mało kto w Polsce zauważył, że uwodzenie wschodnich Europejczyków przez Donalda Trumpa zaczęło się wcale nie 6 lipca 2017 r. w Warszawie, ale 9 czerwca w Waszyngtonie. Na miesiąc przed przyjazdem do Polski prezydent USA podjął w Białym Domu prezydenta Rumunii Klausa Wernera Iohannisa. Trump po raz pierwszy potwierdził wtedy solennie przywiązanie Stanów Zjednoczonych do słynnego artykułu piątego. Waga Rumunii została w ten sposób podkreślona przez amerykańskiego prezydenta nieprzypadkowo. Podczas konferencji prasowej w Ogrodzie Różanym Donald Trump odnotował fakt, że Rumunia to jeden z nielicznych krajów NATO, które podniosły wydatki na obronę do poziomu 2% PKB, i zauważył znaczne rozmiary współpracy rumuńsko-amerykańskiej w dziedzinie bezpieczeństwa. Wygląda na to, że szczególne partnerstwo, o którym mówi się kurtuazyjnie przy okazji dyplomatycznych spotkań przywódców wielu krajów, w tym przypadku rzeczywiście coś znaczy.
Polacy, głęboko przekonani, że są najbliższym Stanom Zjednoczonym narodem na wschodzie Europy, powinni dostrzec, że Rumuni również aspirują do tego statusu, i to dość skutecznie. Baza w rumuńskiej wsi Deveselu, która jest elementem powstającej tarczy antyrakietowej, została uroczyście oddana do użytku już w maju 2016 r., a budowę analogicznej bazy w polskim Redzikowie rozpoczęto dopiero kilka dni później. Mało tego – pierwsza baza lotnicza US Army powstała w Rumunii już kilkanaście lat temu. Bukareszt oddał wtedy do dyspozycji Amerykanów lotnisko Mihail Koga˘lniceanu nad Morzem Czarnym, do wykorzystania podczas operacji w Iraku. „Nadejściu Amerykanów” towarzyszył nieskrywany entuzjazm okolicznej ludności, bo większość Rumunów, nie mniej niż większość Polaków, żywi do Stanów Zjednoczonych instynktowną sympatię. Wszystkie rumuńskie rządy ubiegłych dziesięcioleci były bezdyskusyjnie otwarte na taką współpracę. Kolejni lokatorzy Białego Domu zauważają strategiczne walory geograficznego położenia tak życzliwego rumuńskiego sojusznika: w sąsiedztwie wciąż niezbyt spokojnych Bałkanów i całkiem niespokojnego Bliskiego Wschodu, nie mówiąc o rejonie Morza Czarnego, który jest obiektem rosnącego zainteresowania Rosji.
Rumunia jednak chce być niewątpliwie czymś więcej niż amerykańskim lotniskowcem w newralgicznym zakątku świata. Jej polityka zagraniczna jest zdecydowanie proeuropejska.
Nawet jeśli trudno precyzyjnie określić, ile jest w tym ideowego przekonania, a ile zimnego pragmatyzmu politycznego, w którym Rumuni są mistrzami.
Imponujący rozwój
Spore wrażenie robi dynamizm gospodarczy zadający radykalnie i ostatecznie kłam wciąż jeszcze pokutującemu tu i ówdzie stereotypowi Rumunii jako kraju biednego i zacofanego. Od paru lat wzrost rumuńskiego PKB jest najwyższy w Europie – w roku 2016 osiągnął 4,8%, a w pierwszym kwartale 2017 r. aż 5,6%, zostawiając daleko w tyle nawet Polskę, która pod względem wzrostu PKB ma się raczej dobrze. Przynajmniej w Bukareszcie i w dużych miastach ten dynamizm jest od lat widoczny gołym okiem w postaci inwestycji rosnących jak grzyby po deszczu. Jeszcze ciekawsze jest to, co mniej rzuca się w oczy: Rumunia stała się uznaną w świecie potęgą w branży IT, a liczba specjalistów informatyków w przeliczeniu na liczbę mieszkańców jest tam jedną z najwyższych w Europie. Polscy biznesmeni są chyba jedyną w naszym kraju grupą społeczną, która przełamała nieufność wobec Rumunii, dostrzegając wielkie możliwości tamtego rynku i wyciągając z tego praktyczne wnioski. Świadczy o tym choćby prawie tysiąc firm z polskim kapitałem w tym kraju.
Bruksela natomiast ze szczególnym zainteresowaniem przygląda się podjętym w ostatnich latach wysiłkom w dziedzinie walki z korupcją. Właśnie rozpowszechnienie korupcyjnych mechanizmów i obyczajów było zawsze dyżurnym zarzutem unijnym wobec Rumunii. Tymczasem od kilku lat bukareszteńska Krajowa Dyrekcja Antykorupcyjna (Direct¸ia Nat¸ionala˘ Anticorupt¸ie, DNA) kierowana żelazną ręką przez młodą prokuratorkę Laurę Codrut¸ę Kövesi ściga z zadziwiającą skutecznością sprawców niezliczonych afer korupcyjnych z przeszłości, nie oszczędzając byłych ministrów, a nawet premierów. A to zaczyna owocować rosnącą ostrożnością, czyli brakiem gotowości do wchodzenia w korupcyjną grę na różnych szczeblach drabiny społecznej. Czasem tak dalece, że urzędnicy w ogóle boją się podejmować jakiekolwiek decyzje, co jest kłopotliwym, ale zapewne przejściowym skutkiem ubocznym bardzo pożytecznej operacji.
Stosunki Bukaresztu z Brukselą oraz Berlinem i innymi stolicami krajów UE są raczej wyzbyte napięć, chyba nie tylko dlatego że Klaus Iohannis rozmawia z Angelą Merkel we wspólnym dla nich ojczystym języku. I tak np., choć w społeczeństwie jest pewna niechęć do przyjmowania uchodźców w ramach unijnej relokacji, to jednak nie jest ona tak silna jak choćby w Polsce. Rumunia deklaruje gotowość wypełnienia swoich zobowiązań i przyjęła już kilkaset osób. Pomagają w tym przynajmniej dwie okoliczności. Po pierwsze, społeczeństwo rumuńskie jest dość otwarte na odmienność etniczną i kulturową – nie obawia się jej i ją akceptuje, bo zna ją na co dzień. Świadczy o tym choćby wybór na prezydenta w głosowaniu powszechnym wspomnianego Klausa Iohannisa, etnicznego Niemca z Siedmiogrodu. Po drugie, Rumuni mają podejrzenie graniczące z pewnością, że wiele nie ryzykują, bo Rumunia nie cieszy się – w przeciwieństwie np. do Niemiec – opinią raju na ziemi, gdzie miliony uchodźców będą chciały się osiedlić.
Od czasów szczególnie odrażającej dyktatury komunistycznej Rumunia przeszła jednak długą drogę i dokonała imponującego dzieła rozwoju i modernizacji. Jest dziś bezpieczniejsza i bogatsza niż kiedykolwiek. Dlaczego więc trudno w tym kraju znaleźć kogoś, kto byłby jednoznacznie zadowolony? Pewien mój przyjaciel – osobiście człowiek sukcesu, twórczy profesjonalista, patriota dumny z historii i teraźniejszości swojego kraju – pytany o to, czy Rumunia jest w dobrej czy w złej sytuacji, długo nie odpowiada, a potem odwołuje się do znanej metafory o szklance wypełnionej wodą do połowy, która w zależności od punktu widzenia jest albo półpełna, albo półpusta.
Formy buntu
Oczywiście wystarczy zauważyć, że są w tym kraju nierówności bardziej jaskrawe niż w większości innych krajów europejskich – między wsią a dużym miastem, między regionami, między grupami społecznymi. Paradoks polega jednak na tym, że aktywne niezadowolenie wyrażają raczej ci, którym powiodło się lepiej, niż ci, którzy pozostali mniej lub bardziej na marginesie przemian rozwojowych. Rumunii nie omija ogólnoeuropejskie lub nawet ogólnoświatowe zjawisko buntu przeciw status quo i politycznym elitom. Jednak, jak w każdym kraju, bunt przybiera tam własne, specyficzne formy i treści. Zbiorowym rumuńskim buntownikiem stała się najbardziej ambitna część społeczeństwa, która chciałaby widzieć swój kraj bardziej nowoczesnym – bardziej zbliżonym do standardów krajów najwyżej rozwiniętych i o najwyższej kulturze demokratycznej. Na przeszkodzie zaś wciąż stoi nie tylko brak powagi i uczciwości polityków, ale również szeroko rozpowszechniona demoralizacja i brak cnót obywatelskich. Korupcja, z którą toczy się obecnie dramatyczna walka, to tylko jeden z najbardziej jaskrawych przejawów tego stanu rzeczy.
Nieco egzotyczną formą buntu jest tęsknota za monarchią przeżywana przez przynajmniej jedną czwartą społeczeństwa. Rumunia jest pod tym względem przypadkiem bezprecedensowym w skali europejskiej.
Żyjący wciąż król Michał, którego komuniści przepędzili z kraju w styczniu 1948 r., powrócił z emigracji kilkanaście lat temu. Nadano mu ustawowo oficjalny status byłej głowy państwa i oddano do dyspozycji jeden z przedwojennych pałaców królewskich w Bukareszcie. W ramach powszechnej reprywatyzacji nieruchomości zwrócono mu nawet jeden z najcenniejszych rumuńskich zabytków, zamek Peles¸ w miasteczku Sinaia, który był zawsze prywatną własnością rodziny królewskiej. Jednak najbardziej niezwykły jest fakt, że sędziwy były król, cieszący się powszechnie dużą sympatią, bynajmniej nie stroni od udziału w życiu publicznym i jest to przez wszystkich akceptowane. Sześć lat temu, w 90. rocznicę swych urodzin, został nawet zaproszony do parlamentu w celu wygłoszenia orędzia przed połączonymi izbami. Wykorzystał to do przypomnienia narodowi wartości przedkomunistycznej historii Rumunii, ale też do bardzo stanowczego przywołania do porządku dzisiejszych polityków, gromiąc politykę prowadzoną zbyt często cynicznie, bez szacunku dla prawa, instytucji i zasad etycznych, wiary i pamięci. „Ufajcie demokracji, sensowności jej instytucji i jej regułom! – grzmiał. – Demagogia, ukrywanie prawdy, prymitywny egoizm, chwytanie się władzy i dowolność decyzji nie mają czego szukać w rumuńskich instytucjach”. Mowa godna panującego monarchy, i to wyposażonego w większe prerogatywy niż kuzynka Michała królowa brytyjska Elżbieta II.
Trudno się dziwić, że wielu Rumunów – i to nie tylko nostalgicznych staruszków – myśli o monarchii z żywą sympatią. W ostatnich latach bunt najbardziej ambitnej i światłej części społeczeństwa rumuńskiego przybierał jednak formę ruchu obywatelskiego o charakterze raczej republikańskim, którego siłą była masowość, a słabością fakt, że ograniczał się za każdym razem do spontanicznych – choć zdyscyplinowanych i w pełni pokojowych – demonstracji ulicznych, nie pozostawiając po sobie trwałych form działalności politycznej.
Po raz pierwszy ta nowa twarz Rumunii została dostrzeżona jesienią 2014 r., podczas prezydenckiej kampanii wyborczej. Dzięki masowym demonstracjom poparcia oraz mobilizacji elektoratu poprzez portale społecznościowe zgromadziła się masa krytyczna wyborców, którzy zadecydowali o sensacyjnym zwycięstwie Klausa Wernera Iohannisa. Ten polityk mniejszości niemieckiej w Siedmiogrodzie, wyznania luterańskiego, był wprawdzie związany z centroprawicową Narodową Partią Liberalną (Partidul Nat¸ional Liberal, PNL), ale nigdy przedtem nie działał na szczeblu ogólnokrajowym. Popularność zawdzięczał rezultatom pracy w samorządzie jako mer siedmiogrodzkiego miasta Sybin, które przez 14 lat urzędowania zdołał przekształcić w symbol sukcesu rumuńskiej transformacji. Udało mu się to m.in. dzięki wyjątkowej otwartości na kontakty z Europą, a zwłaszcza z krajami kultury niemieckiej. W 2007 r. Sybin pełnił prestiżową rolę Europejskiej Stolicy Kultury.
Wybór Iohannisa na stanowisko prezydenta Rumunii oznaczał niewątpliwie wotum nieufności wobec całej klasy politycznej ze strony owej ambitniejszej części społeczeństwa, będąc w tym sensie wyborem „antysystemowym”. Znaczną rolę w zbudowaniu decydującego poparcia dla niego odegrali Rumuni pracujący w zachodnich państwach Unii Europejskiej lub ich rodziny mieszkające w kraju. To właśnie ich wieloletnie już doświadczenie w kontakcie ze światem o wyższych standardach gospodarczych, społecznych i politycznych miało duży wpływ na dojrzewanie świadomości obywatelskiej niemałej części elektoratu i na pojawienie się nadziei, że Rumunię można zmienić na lepsze. Podczas wyborów przed rumuńskimi placówkami dyplomatycznymi w Europie i USA ustawiały się gigantyczne kolejki, a gdy okazywało się, że przepustowość lokali wyborczych jest niewystarczająca, kolejki do głosowania przekształcały się w gwałtowne demonstracje antyrządowe. Starcie wyborcze jesienią 2014 r. wpisało się bowiem w zasadniczy od lat konflikt na rumuńskiej scenie politycznej.
Polityczne wybory
Jej specyfiką jest przede wszystkim przetrwanie do dziś bardzo silnego ugrupowania będącego bezpośrednią kontynuacją partii komunistycznej, która rządziła Rumunią przed grudniem 1989 r. W grudniu obalono obłąkanego dyktatora Nicolae Ceaus¸escu, ale nie obalono rządów jego partii, która pod nazwą Frontu Ocalenia Narodowego (Frontul Salva˘rii Nat¸ionale) rządziła nieprzerwanie jeszcze siedem lat, a potem pod różnymi nazwami powracała kilkakrotnie do władzy. Przyczyny tak dużej trwałości postkomunistycznej formacji są przynajmniej dwie. Po pierwsze, członkostwo partii było w komunistycznej Rumunii masowe, nie oznaczając zresztą bynajmniej identyfikacji z jej ideologią – partia nie była więc dla większości ludzi instytucją obcą. Po drugie, nie była postrzegana jako agentura sowieckiego imperializmu, bo przez dziesięciolecia odgrywała wobec narodu pozory niezależności, a nawet zabarwionego antyrosyjsko patriotyzmu – by nie rzec, nacjonalizmu. Oczywiście uległa przez dziesięciolecia dużej ewolucji dostosowawczej do nowej epoki, odegrała pewną pozytywną rolę w gospodarczej transformacji i budowaniu sojuszu Rumunii z Zachodem, a dziś nazywa się Partią Socjaldemokratyczną (Partidul Social Democrat, PSD). Jednocześnie jednak przyczyniła się do przetrwania w szerokich kręgach społecznych mentalności odziedziczonej po epoce komunistycznej: wyuczonej bezradności, postawy roszczeniowej wobec państwa, braku odpowiedzialności za dobro wspólne, braku postaw obywatelskich. W dodatku rozbudowane struktury centralne, a zwłaszcza terenowe tego ugrupowania, dały szczególnie dogodne ramy przetrwania paramafijnych układów mających swe korzenie w czasach komunizmu. Temu zjawisku towarzyszyła też szczególna podatność na korupcję i cynizm polityków sprawnie uwodzących bezradną część społeczeństwa w celu zdobywania i utrzymywania władzy. Choć cała klasa polityczna jest mniej lub bardziej dotknięta tymi ostatnimi słabościami, to jednak przede wszystkim Partia demonstracjom
Socjaldemokratyczna jest tak postrzegana przez ową ambitniejszą część społeczeństwa, która chciałaby szybszej i rzetelniejszej modernizacji kraju.
I oto w wyborach prezydenckich w 2014 r. faworytem był lider rządzących wtedy socjaldemokratów, 42-letni premier Victor Ponta – pewny siebie medialny gwiazdor. Pod wyborczą publiczkę prostego ludu używał wszelkich argumentów – od deklaracji, że jako wnuk prawosławnego księdza szanuje wierzących, „bo ten, kto wierzy w Boga, jest człowiekiem dobrym, człowiekiem, który troszczy się o innych”, aż do zapowiedzi, że Rumunia za jego prezydentury będzie jak Polska Donalda Tuska, czyli kraj nieprzemijającego sukcesu. Niezamierzoną krzywdę wyrządziła mu podczas kampanii dopiero własna matka, zwierzając się szczerze dziennikarzom, że Victor za młodu próbował politycznych sił w jednym z ugrupowań prawicowych, a socjaldemokratą został dopiero wtedy, gdy złożono mu propozycję błyskawicznej kariery w socjaldemokratycznej partii.
Jego wyborczym rywalem był Klaus Iohannis popierany przez centroprawicową Narodową Partię Liberalną, która jest już od kilku lat drugim z głównych ugrupowań politycznych w Rumunii. Wspieranie tego kandydata dało zresztą liberałom więcej korzyści niż wsparcie liberałów kandydatowi. Iohannis miał własną markę i zwłaszcza na tle irytującego premiera jawił się jako osoba poważna, budząc entuzjazm ludzi głosujących zawsze przeciw postkomunistom. Już w pierwszej turze MSZ zorganizowało wybory zagranicą tak, by utrudnić je emigrantom głosującym prawie wyłącznie na Iohannisa. Wybuchł skandal, który dodatkowo zmobilizował przeciwników premiera w kraju i zagranicą.
Iskra zapalna
Johannis wygrał, ale Ponta pozostał premierem. Prezydent, którego prerogatywy konstytucyjne są w Rumunii mniej więcej takie same jak w Polsce, miał w tej sytuacji ograniczony wpływ na rzeczywistość i zaczął spotykać się z wyrazami rozczarowania swoich wyborców. Jednak już po niespełna roku ujawniła się znów siła anonimowego ruchu obywatelskiego. Iskrą zapalną był, nomen omen, tragiczny pożar w nocnym klubie muzycznym Colectiv w Bukareszcie 30 października 2015 r. Prócz prawie 200 rannych katastrofa pociągnęła za sobą 64 ofiary śmiertelne – większość z nich umierała w szpitalach przez kilka kolej nych tygodni. W tej makabrycznej atmosferze już wstępne śledztwo wykazało, że lokal klubu nie spełniał elementarnych wymogów bezpieczeństwa przeciwpożarowego, choć był pod tym kątem wielokrotnie kontrolowany przez stosowne urzędy. To unaoczniło brutalnie, że korupcja może zabijać. Na ulice Bukaresztu wyległy wielotysięczne demonstracje. Anonimowe społeczeństwo obywatelskie zażądało przełomu w walce z korupcją.
Na rok przed terminem kolejnych wyborów parlamentarnych prezydent wspierany przez demonstrantów wywarł skuteczną presję na partie parlamentarne, doprowadzając 4 listopada 2015 r. do dymisji rządu Victora Ponty i powołując gabinet techniczny, na którego czele stanął Dacian Ciolos¸, były rumuński komisarz europejski do spraw rolnictwa, bardzo ceniony w Brukseli. Większość ministrów rekrutowała się z organizacji pozarządowych. Głównym celem politycznym Iohannisa było danie czasu Narodowej Partii Liberalnej na przygotowanie się do wyborów przewidzianych na jesień 2016 r., bo jej zwycięstwo dawałoby mu większe szanse na uzdrawianie państwa. Prezydent jednak się zawiódł. Liberałowie skupili się na rozwiązywaniu wewnątrzpartyjnych problemów, a przede wszystkim stracili dwugłowe przywództwo w postaci obojga współprzewodniczących: Vasile Blaga podał się do dymisji po postawieniu mu zarzutów korupcyjnych, natomiast Alina Gorghiu poszła po prostu na urlop macierzyński. Fakt, że w tej sytuacji w wyborach w grudniu 2016 r. zdobyli mimo wszystko aż 20% głosów i pozostali drugą partią w parlamencie, potwierdza ich trwałą pozycję jako wciąż potencjalnej przeciwwagi dla postkomunistów.
Ci natomiast przeprowadzili perfekcyjnie populistyczną kampanię wyborczą, docierając do każdego zakątka kraju z obietnicami podwyżek płacy minimalnej, emerytur i płac w budżetówce oraz obniżki podatku VAT. Przywództwo socjaldemokratów utracił Victor Ponta oskarżony o nadużycia w czasach, gdy był adwokatem. Zastąpił go Liviu Dragnea, doświadczony partyjny aparatczyk z dużymi ambicjami, który po wysoko wygranych wyborach poczuł, że wszystko mu wolno. A kłopot polegał na tym, że z mocy prawa nie wolno mu było zostać premierem, bo ciąży na nim prawomocny wyrok w zawieszeniu za nadużycia, jakich dopuścił się jako szef samorządu terytorialnego w okręgu Teleorman. Na szefa rządu wyznaczył Sorina Grindeanu, mało znanego młodego działacza z prowincji, a sam zasiadł za kierownicą na tylnym siedzeniu.
Już 31 stycznia 2017 r. wybuchła polityczna bomba. Rząd niespodzianie zatwierdził projekt ustawy o amnestii i przyjął dekret z mocą ustawy nowelizujący kodeks karny w sposób łagodzący odpowiedzialność karną za nadużycia władzy i zaniedbania osób sprawujących funkcje publiczne, co pośrednio mogło również utrudnić ściganie przestępstw korupcyjnych. Rząd obradował w tej sprawie późnym wieczorem, a dekrety zostały opublikowane w Dzienniku Urzędowym jeszcze przed świtem.
Dywan świateł
Tym razem spontaniczny bunt obywatelski przybrał rozmiary dotąd nienotowane. Już następnego dnia na wielki pl. Zwycięstwa przed siedzibą premiera wyszło ponad 100 tys. demonstrantów. W następnych dniach w stolicy i na prowincji odbywały się coraz liczniejsze protesty. 5 lutego wieczorem, w dniu, w którym dekret został przez rząd wycofany, w całym kraju demonstrowało ponad pół miliona osób. Ludzie umawiali się spontanicznie za pomocą smartfonów. Służyły one zresztą również w ciemności jako latarki, tworząc w miejscach demonstracji dywan świateł. Może dobrze, że nikt nie „stoi za” tymi demonstracjami, gorzej, że demonstranci też za nikim nie stoją, bo wciąż nie ma siły politycznej, która by tę obywatelską mobilizację wiarygodnie reprezentowała.
Tymczasem Partia Socjaldemokratyczna, a zwłaszcza jej przywódca, pozostaje przy władzy, co – jak się zdaje – jest jej zasadniczym celem. W czerwcu 2017 r. Liviu Dragnea zażądał od premiera podania się do dymisji. O dziwo, Sorin Grindeanu odmówił. Na nic się to zdało – zdyscyplinowana drużyna socjaldemokratów przegłosowała w parlamencie wotum nieufności wobec własnego rządu. Kolejny premier Mihai Tudose już w pierwszym zdaniu po nominacji zadeklarował, że gdy tylko Liviu Dragnea będzie mógł objąć stanowisko premiera, to on się usunie.