fbpx
Maria Sokołowska  lipiec–sierpień 2019

Kiedy przyleciały efemerydy

Potrzeba niewiarygodnego talentu, by tak wiele życia tchnąć w opowieść o śmierci. I by tak udanie oddać rzeczywiste doświadczenie utraty ukochanej osoby, jednocześnie tkając swoją opowieść z klasyków literatury.

Artykuł z numeru

Mikrowyprawy – przygoda jest wszędzie

Mikrowyprawy – przygoda jest wszędzie

Śmierć przynosi w ofierze fragment. Bierz go albo nic. Ciągła opowieść o niej powstać nie może; szkło rysuje się lub pęka w dłoniach” – pisze autor i dlatego Kontener przybrał formę „składu odprysków”, 103 esejów, minirozpraw o literaturze, fabuł lub wspomnień związanych z doświadczeniem śmierci matki. Niektóre teksty pozornie oderwane są od pozostałych, ale to tylko złudzenie, za chwilę bowiem zdający się nie pasować puzzel znajduje swoje właściwe miejsce. Tak dzieje się np. z tekstem o staruszce cierpiącej na manię zbieractwa do tego stopnia, że jej zatęchły dobytek w końcu ląduje w kontenerze. Tytułowy kontener przywodzi na myśl taki właśnie bezlitosny blaszany śmietnik, dzięki któremu żałobnicy mogą łatwo rozprawić się ze zbieraniną bezwartościowych przedmiotów po zmarłym. To błędny trop w przypadku Kontenera Marka Bieńczyka. Ta książka to nie bezładne wspomnienia o matce wrzucone między kartki, ale uporządkowany zbiór, gdzie myśli układają się w emocjonalną melodię straty, mającą swoje staccata oraz powracające refreny. „Matka nie żyła od sześciu miesięcy, kiedy przyleciały efemerydy” – powtarza (za Camusem) parokrotnie Bieńczyk, opisując letnią noc i nagły zalew powietrza jętkami, małymi białymi owadami. To doświadczenie stanowi punkt wyjścia i dojścia, to cezura żałoby, choć ani jej początek, ani koniec, raczej oczyszczający moment pogodzenia i powrotu do życia. Bo na każdym kroku okazuje się, że to, paradoksalnie, książka o życiu, wielkim głodzie życia, wręcz jego umiłowaniu. Na samym początku Kontenera pojawia się obraz z opowiadania Czerwone liście Faulknera, gdzie umierający od ukąszenia żmii czarny niewolnik krzyczy: „Olé, przodkowie moi!”, jakby wyzywał śmierć, która już przecież ma go w swoich szponach, na pojedynek. Bieńczyk obserwuje łapczywe łapanie powietrza przez bohatera, jego buńczuczne, bo skazane na niepowodzenie, pragnienie życia. Myśląc o śmierci matki, nie może pozbyć się tego powracającego motywu, tych trzech wykrzyczanych słów.

Rzeczy nie są tu jednak bez znaczenia, bo jak się okazuje, śmierć opowiada się za pomocą przedmiotów, to one umieszczają wspomnienia w namacalnych ramach. „Stałem w pokoju szpitalnym, płaszcz wisiał w półotwartej szafie, czapka leżała na półce; na stoliku drżała jeszcze woda w szklance, potrącony but przesunął się o parę centymetrów” – pisze Bieńczyk o chwili zaraz po ostatnim oddechu matki. Ten but jeszcze powróci – narrator kupuje sobie nowe buty w pierwszych dniach żałoby, powróci również czapka w jakże silnym wspomnieniu chorej matki w absurdalnej zimowej czapce wciągniętej jej na głowę przez sanitariusza. I jeszcze grzebień czule czeszący tę samą głowę już po śmierci oraz nowe sukienki – przedśmiertne pragnienie matki, jakby łapczywe chwytanie się życia.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się