fbpx
Jerzy Surdykowski październik 2011

Między grozą a miłosierdziem

Choćby Bóg był złudzeniem jeśli chodzi o istnienie, to pozostaje On jedyną rzeczywistością jeśli chodzi o dobro.

Artykuł z numeru

Piękni dwudziestoletni idą po władzę

Piękni dwudziestoletni idą po władzę

Kim jest Bóg dla rozrzuconych po świecie ludzi różnych kultur i języków, którzy w Niego wierzą? Kim jest, niezależnie od tego, jak Go sobie wyobrażają, po jakiemu o Nim mówią; niezależnie od tego, iloma boskimi postaciami zaludniają swój Olimp albo niebiosa, jak te postaci nazywają, jak się do nich modlą i o co je proszą? Bóg jest władcą czy wsparciem? Budzącą szacunek – a nieraz postrach – potęgą wprawdzie sprawiedliwą, lecz nieubłaganie stojącą na straży narzuconych człowiekowi praw, domagającą się kultu i starannie odprawianych rytuałów? Czy może jednak kimś bliskim, choć niepojętym, na kim można się wesprzeć w chwilach słabości i zwątpienia? Świętą grozą, czy przenajświętszym miłosierdziem?

Oczy Buddy

Górska prowincja Mae Hong Son to trudno dostępna enklawa u podnóża Himalajów wciśnięta między Birmę a północną Tajlandię; pozbawiona dostępu do świata mozaika plemion rozsiadłych po swoich dolinach i tam borykających się z nieurodzajną glebą. Stąd też zwaśnieni monarchowie i okoliczni książęta nie dbali o zabór tak kłopotliwego miejsca. Góry i doliny zaludnione przez plemiona mówiące różnymi językami, wyznające różnych bożków, ale klepiące tę samą biedę, uniknęły więc przemarszów wrogich armii i tratowania ich zagonów przez kolumny bojowych słoni. Dopiero Brytyjczycy, zagarniając Birmę, wzięli pod swoje panowanie te dzikie ostępy i watahy miejscowych pogan przebierających się od święta w różnobarwne stroje, ale nieznających żadnego cywilizowanego języka ani obyczaju. Nie na długo starczyło ich kolonialnego prawodawstwa, szkockiej whisky i irlandzkich misjonarzy, bo pogonili ich Japończycy, po których pozostały do dziś rdzewiejące w dżungli kolumny samochodowych wraków, których nikomu nie chce się usuwać. Kiedy uciekli ostatni najeźdźcy, oddano ten kawałek niełaskawej ziemi królowi Syjamu, którego przodkowie nieczęsto tu zaglądali.

Jeśli jest tu cokolwiek niezwykłego do oglądania, to tylko kolorowo ubrani górale, którzy w dzisiejszych czasach nauczyli się zarabiać na tradycyjnych strojach i zapomnianych obyczajach, wyszli ze swoich dolin, porozkładali stragany w pobliżu miasteczka, gdzie za pieniądze pozują do zdjęć turystom. Ludzie Padaung demonstrują tam swoje kobiety o szyjach sztucznie wydłużonych przez nakładane od dzieciństwa mosiężne pierścienie i w wieku dojrzałym już tak wiotkich, że – gdyby zabrać to metalowe rusztowanie – kręgi szyjne nie wytrzymałyby ciężaru głowy. Znacznie liczniejsi – choć nie tak efektownie wyglądający – Biali i Czarni Karenowie zazdroszczą im tej łatwo wymienialnej na walutę tradycji, ale nie mając nic lepszego, pracowicie prezentują swe samodziały, handlują trzcinowymi plecionkami, srebrem i przemycanymi z Birmy drogimi kamieniami, dzieląc się zyskami z miejscową policją. Przybysz o jasnej skórze, wchodząc do wioski, nie wie, czy napotka buddystów, animistów, czy potomków dzikusów ochrzczonych kiedyś przez prezbiteriańskich albo episkopalnych misjonarzy. Wszystko jedno: zawsze będzie mile przyjęty jako potencjalny nabywca i hojny zapewne płatnik.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się