fbpx
Jerzy Surdykowski marzec 2011

Szczęście, sukces, zwycięstwo? – Czyli wołanie o sens pozostaje bez odpowiedzi

Podróżując wiele po świecie, zadawałem ludziom, których uznawałem za mądrych, najważniejsze pytanie o sens: co czynić, czym się kierować, do czego dążyć?

Artykuł z numeru

Po co nam Gross?

Jak żyć, aby w godzinie śmierci mieć poczucie sensowności spędzonych na tym padole lat? U początków naszej europejskiej cywilizacji o to samo pytał sam siebie wielki Sokrates unieśmiertelniony w Dialogach Platona: czy młody, zaczynający życie człowiek ma prostą drogą dążyć ku dobru, mimo że jest tak trudne do osiągnięcia, a droga doń okazuje się usłana cierniami? Czy raczej okazjonalnie zachwycać się abstrakcyjnym dobrem, a na co dzień posuwać się kręto i zakosami, by przechytrzyć innych w wyścigu do bogactwa, władzy i sukcesu? Choć pytanie można uznać za retoryczne, to jednak nauczyciel Platona nie dawał jasnej odpowiedzi. Każda z dróg ma zalety i wady, każdy z możliwych celów i sensów czymś kusi, czymś innym odpycha. Wybór należy do wyruszającego na szlak człowieka, choć błędnie przebytej drogi nie da się już powtórzyć.

Każdy z mędrców, których pytałem, przedstawiał mi zasady swojej religii albo swojej filozofii jako niechybnie prowadzące do powszechnej szczęśliwości, gdyby ludzie zechcieli żyć wedle nich. Trudno się z tym nie zgodzić: nikt nie proponował bezeceństw, każdy – choć inaczej nazywał swe wzorce i źródła – zalecał umiarkowanie, wyrozumiałość, a także życzliwość dla innych ludzi. Nawet muzułmanie, których tak łatwo obciążamy okrucieństwami dżihadu, powiadali, że prawowiernemu nie wolno zabijać, a jeśli nawet przywódcy religijni ogłoszą świętą wojnę, to musi ona podlegać rycerskim regułom, samobójcze zamachy i niewinne ofiary to straszny grzech przeciw Allachowi. Nawet utopie socjalistycznie, które tyle zła przyniosły światu, powiadają, że trzeba powściągać żądzę indywidualnego posiadania, na pierwszym miejscu stawiać interes zbiorowości. Więc dlaczego jest tak źle, skoro powinno być tak dobrze?

Stąd też, gdy w buddyjskim klasztorze na granicy Birmy i Tajlandii przełożony tamtejszych mnichów tłumaczył mi zasadę ahinsa, czyli wyrzeczenia się przemocy, nie wytrzymałem i odparowałem z całą mocą: Wszystko to piękne gadanie, a rzeczywistość mu przeczy. Co z tego, że wy buddyści jesteście mili dla siebie w świątyni albo na ulicy, kiedy historia pokazuje, że kiedy tylko możecie, mordujecie się nawzajem nieraz okrutniej niż chrześcijanie. Buddyjski władca Indii Asioka szedł do tronu po trupach, a braci wyrżnął. Kiedy pod koniec XVIII wieku Birmańczycy oblegli stolicę Syjamu, to nie został kamień na kamieniu, nawet świątynie poszły w ruinę, a mnisi pod nóż. Khmerowie tłukli Syjamczyków, ci odwzajemnili im się krwawo. Jeszcze w XIX wieku król Syjamu dokonał rzezi w zdobytej stolicy Laosu! Już nie wspomnę o Czerwonych Khmerach, wojskowej juncie w Birmie i niedawno zakończonej wojnie domowej w Sri Lance.

– Odpowiem ci po buddyjsku, a więc przypowieścią – odrzekł bynajmniej nie stropiony i wciąż uśmiechnięty mnich. – Kiedy Oświecony chodził po świecie, uczniowie też zwracali się doń z podobnymi pretensjami. Akurat któryś z nich znowu użalał się, że świat nie słucha mądrych rad i w tym momencie się potknął. Wtedy Oświecony stwierdził, że oto właśnie otrzymał dowód słuszności swojej nauki. Potknąłeś się, rzekł do ucznia, bo zobaczyłeś na ziemi owada i nie chciałeś go zgnieść. To znaczy, że to, co głoszę, powoli znajduje drogę do serc i umysłów. Może muszą minąć tysiąclecia, ale prawda powoli dotrze, gdzie powinna.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się