fbpx
Jerzy Surdykowski listopad 2010

Między wolnością a koniecznością

Bardzo ważną instytucją w himalajskim królestwie Bhutanu jest dzong. Warowna siedziba obu władz – duchowej i świeckiej – góruje od niepamiętnych czasów nad okolicą, zwykle nad najobszerniejszą z kilku sąsiadujących ze sobą górskich dolin, gdzie ludzi przyciągała zdatna do uprawy ziemia.

Artykuł z numeru

Czy diabeł nas jeszcze kusi?

Aby zobaczyć, jak wygląda, wystarczy spojrzeć na zdjęcie historycznego centrum Lhasy, bo przecież niepodległy Bhutan to cząstka dawnego Wielkiego Tybetu, która – obok innego skrawka, który przypadł Indiom – uniknęła chińskiej okupacji. W nieszczęsnej stolicy potężnego niegdyś państwa widzimy takie same wyniosłe i lekko pochylone mury białej cytadeli, takie same okna z okiennicami, ale bez szyb, tę samą pradawną architekturę zaradnych, twardych i wojowniczych górali. Bhutańskie dzongi – jako prowincjonalne – są mniejsze i uboższe, ale w odróżnieniu od tybetańskich swoją funkcję pełnią do dziś i nic nie wskazuje na to, by miały zostać zdegradowane jedynie do roli szacownych zabytków, chociaż w górskim królestwie dozwolone są już od wielu lat samochody, a jeszcze do tego telewizja, zaś w stolicy Thimpu funkcjonuje jedno skrzyżowanie ze światłami, a państwowy bank honoruje nawet karty kredytowe. Dzong jest sercem każdego powiatu, rezydują tam zarówno buddyjscy mnisi – mający także swą ostoję w licznych tutaj klasztorach – jak świecka władza lokalna. Udając się do powiatowego namiestnika, trzeba naprzód sforsować mnisi wianuszek, który obsiadł drzwi gabinetu, niby pogrążony w medytacji, ale wystarczająco czujny, by szczegółowo odpytać każdego interesanta.

Po Bhutanie cudzoziemiec nie może podróżować bez opieki, a na przejazd z powiatu do powiatu trzeba wcześniej uzyskać zezwolenie. Tak też zwiedzałem ten kraj pod opieką młodego aplikanta z tamtejszego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Sympatyczny chłopak płynnie mówiący po angielsku przebywając z cudzoziemcami, demonstrował swe obycie w świecie i delikatne lekceważenie miejscowego zacofania. Nic to nowego pod jakimkolwiek słońcem, także polskim. W himalajskim królestwie jednakże presja tradycji usankcjonowana jest prawem, a każdy Bhutańczyk, gdy znajduje się w miejscu publicznym, musi przywdziać swoje gho, czyli strój narodowy, który z daleka przypomina kraciastą spódnicę i podkolanówki Szkota, ale w istocie jest znacznie bardziej skomplikowany w zakładaniu i noszeniu. Nasz opiekun musiał używać gho, ale zwykle nieskromnie je rozchełstywał, a na głowę zakładał amerykańską bejsbolówkę. Tak rozgadani i zauroczeni cudownym krajobrazem wkroczyliśmy do dzongu w widłach rzek biegnących przez dolinę Punakha, nad którą górują ośnieżone siedmiotysięczniki. Tymczasem nagle młody Bhutańczyk zbladł, zrzucił swoją czapeczkę, rozpaczliwie zaczął obciągać gho, ale nie zdążył owinąć się przynależnym doń szalem. W tym właśnie momencie minął nas orszak miejscowego starosty, który z dezaprobatą popatrzał na zdeprawowanego młokosa, po buddyjsku zachował milczenie, ale na pewno napisze raport do stolicy, który niemile zaważy na przyszłej karierze.

KAŻDY RAJ MA WŁASNEGO WĘŻA

Dawno, dawno temu trafiłem w Australii do hippisowskiej komuny. Nie goniłem specjalnie za tą orientacją, ale były to jeszcze czasy głęboko komunistyczne, jedna z pierwszych moich podróży do dalekich krajów, urok nowości kusił nieodparcie. Tym bardziej, że znalazłem się w pięknym zakątku północnego Queenslandu. Podzwrotnikowa, pełna zieleni dolina wciśnięta między skały niedaleko morskiego wybrzeża, gdzie kusi słynna Wielka Rafa z najpiękniejszymi podwodnymi krajobrazami świata. Pomyśleć, że tuż za spiętrzonym urwiskiem zaczyna się pustynia, bezmiar czerwonej, wyschniętej skały i bezlitosnej spiekoty. Zajęte czy może raczej zawłaszczone przez hippisów miejsce na pewno było rajem; nie tylko ze względu na urodę i przyjemny klimat, ale także pełną wolność i brak ograniczeń. Chcesz żyć samotnie jak pustelnik, proszę bardzo. Sprowadziłeś tu harem złożony z osób płci przeciwnej, też dobrze, bylebyś innym nie przeszkadzał. Chcesz chodzić nago – w porządku, w majtkach albo nawet galabiji – też jesteś OK. Ziół do palenia pod dostatkiem, niedrogie piwo Miller i mocniejsze napoje do kupienia w niedalekim sklepiku, słowem: jak u Pana Boga za piecem, albo bardziej współcześnie mówiąc: w ogródku. Tym bardziej, że liberalne ustawodawstwo australijskie pozwala obywatelowi, który ma do tego choć trochę smykałki, spędzić życie na korzystaniu z hojnego zasiłku dla bezrobotnych. Trzeba tylko zarejestrować się w jakimś istniejącym, ale zupełnie niepotrzebnym w tych stronach zawodzie i raz na trzy miesiące spotkać ze stosownym urzędnikiem, który proponuje przeniesienie w inne strony kontynentu, co należy uprzejmie odrzucać, bo nikt nie może zmusić do przenosin wolnego człowieka, który upodobał sobie akurat północny Queensland.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się