fbpx
Mateusz Marczewski grudzień 2018

Prawo do ziemi, prawo do głosu

Kultura rdzennych mieszkańców Australii i ich duchowe wartości, które były skutecznie wyniszczane przez dwa ostatnie stulecia, dziś stają się cennym towarem. Prawo do wizerunku, podobnie jak prawo do ziemi, to zagadnienie, w sprawie którego zarówno rdzenni mieszkańcy, jak i potomkowie kolonizatorów zabierają głos. Coraz bardziej równy.

Artykuł z numeru

Przestrzeń przyjaźni

Przestrzeń przyjaźni

Te przedmioty spotykało się niemal wszędzie: w przestronnych mieszkaniach przy Oxford Street w Sydney, przygnębiających domach otoczonych siatkowanym płotem na przedmieściach tropikalnego Darwin czy odległym – nawet dla Australijczyków ze wschodniego wybrzeża – Perth. Raz była to niewielka figurka stojąca między książkami, przedstawiająca dziecko australijskich autochtonów: czarne putto z wielką głową i szeroko otwartymi oczyma. Innym razem był to talerz z wymalowanymi smukłymi sylwetkami myśliwych na tle zachodzącego słońca. Gdziekolwiek by się szło, do jakiegokolwiek wnętrza by się zajrzało, można się było spodziewać, że chwila wytężonej uwagi przyniesie choć jeden przykład kiczowatego wzornictwa użytkowego, wykorzystującego wizerunek rdzennych mieszkańców kontynentu nazywanych obraźliwie Abo. Pozbawione wartości, produkowane przez długie lata banalne drobiazgi potrafiły wpasować się wszędzie. Aby zrozumieć, na czym polega zamiłowanie potomków kolonizatorów do bibelotów, wystarczy ruszyć na którąś z wyprzedaży garażowych w Sydney, gdzie można natknąć się na tysiące drobiazgów pozbawionych wyraźnej funkcji i smaku. Niektóre z nich posiadają mocny kolonialny wydźwięk, inne śmieszą lub mają rozczulać, jeszcze inne, niemal zbliżone do popularnych kropkowych malowideł, próbują adaptować elementy kultury zbyt odległej, by ją rozumieć. Wszystkie niosą w sobie dużą moc: z jednej strony obłaskawiają mroczną kartę historii Australii – wieloletnią eksterminację jej prawowitych właścicieli, z drugiej – uświadamiają coś o wiele poważniejszego: głęboką, utajoną niechęć do rdzennych mieszkańców, która – budowana latami – wciąż trwa w australijskim społeczeństwie.

Aborygeński kicz – jak w jednym z tekstów pisała Liz Conor, publicystka i naukowiec z uniwersytetu La Trobe zajmująca się historią, w tym feministyczną, Aborygenów[1] – odnaleźć można również w przestrzeni publicznej. W hotelu w Fitzroy autorka widziała portret czarnoskórej kobiety – nieudany, wydaje się, że artystę bardziej interesowały realistycznie odmalowane piersi modelki aniżeli jej twarz, która wygląda na imitację stylu Francisa Bacona. W Canberrze Conor na wykafelkowanej ścianie toalety Klubu Sussex Inlet RSL dostrzegła wizerunek myśliwego uchwyconego w chwili rzutu bumerangiem. Wzburzona obecnością dekoracji utrzymanych w kolonialnej manierze, stwierdziła w swoim tekście, że Australijczycy – potomkowie pierwszych kolonizatorów zmagający się z piętnem 200-letniej rasowej przemocy wobec rdzennych mieszkańców kontynentu – wciąż otoczeni są wizerunkami niesprawiedliwie wykorzystującymi motywy kultury, którą wyniszczali. Uznała ponadto, iż przedsięwzięcie powielania wizerunku autochtonów bez ich udziału, a jak ustaliła, zaledwie kilku rdzennych artystów zaangażowanych było w proces ich powstawania, jest niczym więcej niż kolejnym przejawem kolonialnej eksploatacji – tym razem na poziomie wizerunku.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się