fbpx
fot. Bartosz Bobkowski/Agencja Gazeta
Piotr Augustyniak październik 2018

Koniec filozofii

Przewaga, by nie powiedzieć, triumf filozofii analitycznej na polskich uniwersytetach jest faktem. Ponieważ to tradycja, w której się nie odnajduję, budzą się moja irytacja i rozżalenie.

Artykuł z numeru

Uniwersytet to my!

Uniwersytet to my!

Zapytanie ankietowe „Znaku” mogłoby być więc fantastyczną okazją, żeby wyrazić te emocje. Zamiast tego – w duchu tradycji myślenia, której chciałbym pozostać wierny – spróbuję pokusić się o kilka krytycznych uwag raczej pod adresem bliskiej mi filozofii kontynentalnej niż analitycznej oraz pod adresem pewnych szerszych okoliczności o charakterze systemowym, które takie, a nie inne położenie filozoficznej refleksji determinują.

Jeżeli zgodzić się z sugestią Franka, że filozofia analityczna to nic innego niż pewna postać „neoscholastyki”, to postawiony problem można przeformułować w następujący sposób: co sprawia, że współcześnie miejsce źródłowej refleksji filozoficznej zajmuje coraz częściej „neoscholastyka”, czyli – jak rozumiem – ekscytująca się sama sobą pseudorefleksja, skupiająca się na mikro- i pseudoproblemach o marginalnym znaczeniu? Odpowiadam: odpowiedzialna za to nie jest ekspansja filozofów analitycznych, ale systemowe ujęcie nauki, które dziś dominuje, oraz współczesna słabość filozofii kontynentalnej – to, że ona sama, adaptuje się do oczekiwań tego systemu.

Nie wydaje mi się, aby cała filozofia analityczna była „neoscholastyką”, choć prawdopodobnie o wiele łatwiej i bardziej bezboleśnie niż kontynentalna się w nią przeradza. Zaliczyłbym do niej jednak również wielu badaczy utożsamiających się z filozofią kontynentalną.

„Neoscholastyka” pleni się bowiem tam, gdzie powstające artykuły i referaty mają charakter przyczynkarskich uwag do wielkich dzieł, i to często nawet nieformułowanych bezpośrednio, ale odnoszących się do ich wtórnych komentarzy.

Pojawia się więc, gdy tzw. prace naukowe mają charakter nietwórczych streszczeń i kompilacji, które są maskowane nowomową i niekończącą się cytatologią. A przecież tak właśnie wygląda większość produkcji naukowej nie tylko w dzisiejszej filozofii, ale bodaj w całej humanistyce.

Przypomina mi się w tym kontekście kąśliwa uwaga Cezarego Wodzińskiego, który opowiadał kiedyś, jak niemiłosiernie namęczył się z recenzją habilitacyjną jednego z czołowych polskich znawców kontynentalnej filozofii współczesnej. Po przeczytaniu jego książki Wodziński pytał retorycznie, czy w istocie za plagiat nie należy uznać pracy, która skrupulatnie dokumentuje każdy cytat w niej się pojawiający, ale nie zawiera w zasadzie nic poza cytatami – żadnej, jak to określił, żywej, własnej myśli? Sądzę, że jeśli nie jest to plagiat w sensie ścisłym, jest to marnowanie papieru i cudzego czasu, a jednocześnie przykładanie ręki do ostatecznego triumfu opcji antykontynentalnej.

Fundamentalna kwestia jest więc taka: dlaczego współczesna nauka uprzywilejowuje „neoscholastyczną” pseudofilozofię, a nie źródłowo filozoficzny namysł nad rzeczywistością? Namysł, mierzący się z pytaniami o charakterze najbardziej elementarnym i ogólnym, które dla maksymalnej zwięzłości – narażając się przy tym na ironiczne uśmieszki „neoscholastyków” różnej maści – sprowadziłbym za Heideggerem do „pytania o sens bycia”.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się