fbpx
Navid Kermani styczeń 2016

Jacques Mourad i miłość w Syrii

Tylko trzy godziny lotu od Frankfurtu eksterminuje się bądź wysiedla całe grupy etniczne, czyni niewolnicami młode dziewczęta, wysadza w powietrze wiele spośród najważniejszych zabytków kulturowych ludzkości, znikają etniczna, religijna i kulturowa różnorodność. My jednak jednoczymy się i działamy, dopiero gdy jedna z bomb tej wojny uderza w nas bądź gdy uciekający przed nią ludzie pukają do naszych bram.

Artykuł z numeru

Świat zapomni o czasie

Świat zapomni o czasie

W tym samym dniu, w którym otrzymałem wiadomość o Nagrodzie Pokojowej Księgarzy Niemieckich, w Syrii został porwany Jacques Mourad. Dwóch uzbrojonych mężczyzn wkroczyło do klasztoru Mar Elian na obrzeżach miasta Al-Karjatein i zażądało wydania o. Jacques’a. Znaleźli go pewnie w jego skromnym, małym biurze, będącym jednocześnie pokojem dziennym i sypialnią, pochwycili i zabrali ze sobą. 21 maja 2015 r. Jacques Mourad został zakładnikiem tzw. Państwa Islamskiego.

Poznałem o. Jacques’a jesienią 2012 r., gdy pisząc reportaż, podróżowałem przez ogarniętą już wojną Syrię. Opiekował się on katolicką społecznością w Al-Karjatein, należąc jednocześnie do wspólnoty monastycznej z Mar Musa założonej na początku lat 80. w podupadającym wczesnochrześcijańskim klasztorze. To szczególna, chyba jedyna w swoim rodzaju, chrześcijańska wspólnota, która poświęciła się spotkaniu z islamem i miłości do muzułmanów. Skrupulatnie przestrzegając przykazań i rytuałów Kościoła katolickiego, mniszki i mnisi równie poważnie zajmują się islamem i uczestniczą – włącznie z ramadanem – w muzułmańskiej tradycji. Brzmi to jak szaleństwo, coś niedorzecznego: chrześcijanie, którzy – jak sami to określają – zakochali się w islamie. A jednak ta chrześcijańsko-muzułmańska miłość jeszcze niedawno była w Syrii częścią rzeczywistości, a w sercach wielu Syryjczyków jest nią nadal. Dzięki pracy swych rąk, dobroci swych serc i modlitwom z głębi swych dusz zakonnice i zakonnicy z Mar Musa stworzyli miejsce, które przywodziło mi na myśl utopię, natomiast miast dla nich było czymś niemal jak eschatologiczne pojednanie; nie powiedzieliby, że to miejsce już je uprzedziło, raczej, że dało jego przeczucie i owo nadchodzące pojednanie antycypowało. Kamienny klasztor z VII w. pośrodku obezwładniającej samotności syryjskich gór pustynnych, odwiedzany przez chrześcijan z całego świata, do którego liczniej jeszcze pukały dzień po dniu dziesiątki, a nawet setki arabskich muzułmanów, aby spotkać się ze swoimi chrześcijańskimi braćmi, aby z nimi porozmawiać, pośpiewać, pomilczeć, a także, by w pozbawionym przedstawień rogu kościoła pomodlić się podług własnego islamskiego rytu.

Zmęczenie lekarza i strażaka

Niedługo wcześniej, zanim w 2012 r. odwiedziłem o. Jacques’a, wydalono z kraju założyciela wspólnoty włoskiego jezuitę Paola Dall’Oglio. O. Paolo zbyt głośno krytykował reżim Assada, który na dziewięciomiesięczne pokojowe wołanie syryjskiego narodu o wolność i demokrację odpowiedział aresztowaniami i torturami, użyciem pałek i karabinów, a w końcu straszliwymi masakrami i trującym gazem, aż ostatecznie kraj utonął w wojnie domowej. Lecz o. Paolo sprzeciwiał się również władzom syryjskich Kościołów instytucjonalnych, zachowującym milczenie wobec przemocy reżimu. Daremnie zabiegał w Europie o wsparcie dla syryjskiego ruchu demokratycznego, daremnie wzywał Narody Zjednoczone do utworzenia strefy zakazu lotów bądź przynajmniej wysłania swoich obserwatorów. Na próżno przestrzegał przed wojną religijną, w sytuacji gdy świeckie i umiarkowane grupy pozostawiono bez pomocy, a z zagranicy wspierano wyłącznie dżihadystów. Bezskutecznie próbował przebić mur naszej apatii. Latem 2013 r. założyciel wspólnoty z Mar Musa jeszcze raz potajemnie powrócił do Syrii, aby wstawić się za kilkoma muzułmańskimi przyjaciółmi, znajdującymi się w rękach „Państwa Islamskiego”, i sam został przez nie uprowadzony. Po 28 lipca 2013 r. zaginął po o. Paolo dell’Oglio wszelki ślad. O. Jacques, który odtąd sam odpowiadał za klasztor Mar Elian, jest zupełnie innym człowiekiem – to nie utalentowany mówca, charyzmatyk czy pełen temperamentu Włoch, lecz, jak wielu Syryjczyków, których miałem okazję spotkać, mężczyzna dumny, rozważny i niezmiernie uprzejmy, dość wysoki, z szeroką twarzą i krótkimi, wciąż ciemnymi włosami. Oczywiście nie poznałem go zbyt dobrze; brałem udział we mszy, której, jak we wszystkich wschodnich kościołach, towarzyszył czarująco piękny śpiew, i obserwowałem, jak przyjaźnie gawędził z wiernymi i z lokalnymi dostojnikami podczas późniejszego obiadu. Po pożegnaniu się z wszystkimi gośćmi zaprowadził mnie do swojego malutkiego pokoju na półgodzinną rozmowę, podsunął mi krzesło, a sam na czas wywiadu usiadł obok na wąskim łóżku.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się