fbpx
Robert Pawlik czerwiec 2016

Czego Hans Blumenberg może nauczyć teologa o Kościele

W 2014 r. Uwe Wolff opublikował otrzymany od Hansa Blumenberga list, który, napisany w 1996 r., kilka tygodni przed śmiercią autora, można prawdopodobnie uznać za jego „ostatnie słowo” . Pięć gęsto zapisanych stronic maszynopisu zasługuje z kilku względów na uwagę.

Artykuł z numeru

Dlaczego rośliny powinny mieć prawa?

Dlaczego rośliny powinny mieć prawa?

Adresat listu, ewangelicki teolog i pisarz Uwe Wolff, twierdzi, że rzucił on nowe światło na katolickie korzenie Blumenberga, który urodził się w rodzinie katolickiej i przez pewien czas studiował teologię z zamiarem zostania duchownym[1]. Bez wątpienia list dowodzi teologicznych kompetencji Blumenberga, co w jakiejś mierze koryguje obiegowy wizerunek tego filozofa skoncentrowanego nade wszystko na obronie nowoczesności, problemie genezy nowożytnej kosmologii oraz techniki. Dla znających pisarstwo niemieckiego myśliciela, zwłaszcza Matthäuspassion[2] ( Pasja wedug Mateusza), jego teologiczne zainteresowania nie mogły być jednak żadnym zaskoczeniem.

Większe zdziwienie wywołuje opinia Blumenberga o możliwości wiary w obecnych czasach, nawet w najbardziej tradycyjne z katolickich dogmatów. Przekonanie swe Blumenberg łączył z dezaprobatą wobec wszelkich prób „uaktualnienia” nauki chrześcijańskiej, wyrastających z chęci schlebiania „duchowi czasu”. Słowa krytyki kierował on zarówno pod adresem teologów pokroju Uty Ranke-Heinemenn, jak i II Soboru Watykańskiego, „zgubnego kongresu ważniaków”. W innym miejscu pisał on o tym następująco: „Jak można przez dwa tysiąclecia lub choćby parę stuleci, a nawet jedynie parę lat, nauczać czegoś, roszcząc sobie pretensje do działania wspartego boskim autorytetem, a potem nagle przestać uważać to za prawdę, gdyż na przykład zmienił się pogląd na temat dziewictwa? Uważam to za strasznie głupie (…). Bogowie przychodzą po prostu na świat w cudowny sposób – i kto nie chce wierzyć, powinien to zostawić, a nie podawać się za »krytycznego« stróża i opiekuna innych. Istnieje coś takiego jak szacunek wobec tego, co dla innych święte, i winni go okazywać także ci, którzy nie są w stanie tej wiary podzielać”[3].

Choć budzący zdumienie, pogląd ten jest jednak dobrze osadzony w filozoficznej wizji Blumenberga, który przeciw oświeceniowej ambicji „doprowadzenia mitu do końca” wielokrotnie – najpełniej w dziele Praca nad mitem – przekonywał o nieusuwalności mitu z obszaru życia nowoczesnego, z uwagi na jego antropologiczną nieodzowność. Człowiek zawsze będzie potrzebował metafor, obrazów i narracji, które pozwolą mu udzielić przynajmniej cząstkowych wyjaśnień na te z fundamentalnych pytań, na które nigdy nie będzie odpowiedzi ścisłej i pełnej. Blumenbergowska apologia mitu wielokrotnie przybierała formę polemiki z projektem demitologizacji chrześcijaństwa zainicjowanym przez Rudolfa Bultmanna[4].

Jednak do prawdziwie zaskakującej można zaliczyć w liście deklarację, że – pomimo utraty wiary w kościelne dogmaty – Blumenberg zachował miłość do Kościoła[5].

Powstaje intrygujące pytanie, skąd resztki miłości do Kościoła u kogoś, kto nie wierzył w nic z tego, czego Kościół naucza. Sam filozof tłumaczył swą postawę wdzięcznością za uratowanie życia.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się